Biedny – czyli kto?
Ocenę skali ubóstwa utrudniają problemy związane z jego pomiarem. Czy dochód lub konsumpcja są wystarczającym miernikiem? A co z mieszkaniem i innymi zasobami? Czy mierniki odnosić do gospodarstwa domowego lub rodziny, czy do poszczególnych osób? Czy opierać się na danych obiektywnych, czy także stosować miary subiektywne – czyli opinie osób o tym, czy czują się biedne?
Warto także pamiętać, że ubóstwo oznacza coś innego w zależności od czasu i miejsca. Ubodzy z początku XX wieku byli zupełnie inaczej ubodzy niż obecni. Dzisiejsi biedni na ogół nie głodują, a bywa, że posiadają telewizor lub nawet jakiś samochód. Biedni Amerykanie są raczej otyli, a biedni Afrykańczycy – chorobliwie chudzi. Biedni mieszkańcy wsi na ogół mają dach nad głową, podczas gdy biedni mieszkańcy miast nierzadko są bezdomni.
Od dłuższego już czasu w badaniach porównawczych stosuje się kategorię tak zwanego ubóstwa relatywnego. Za próg ubóstwa uznaje się pewien poziom dochodu określony w stosunku do przeciętnej wielkości dobrobytu (na przykład dochodu czy konsumpcji per capita). W statystyce europejskiej definiuje się trzy progi ubóstwa – na poziomie 40 procent, 50 procent lub 60 procent przeciętnego dochodu. Najczęściej za próg ubóstwa przyjmuje się 50 procent przeciętnego dochodu na osobę w danym okresie. W konsekwencji ubodzy z krajów na różnym poziomie rozwoju mogą – przy tej samej stopie ubóstwa – żyć w całkowicie odmiennej sytuacji materialnej.
Co się dzieje, gdy stopa ubóstwa relatywnego wzrasta, choć przeciętny poziom dochodów nie ulega obniżeniu? Po prostu – rosną nierówności społeczne. Wzrasta liczba ludzi, którzy otrzymują mniej, niż wynosi połowa przeciętnego dochodu na osobę.
Polska ma stopę ubóstwa relatywnego niewiele wyższą niż większość krajów UE (najniższy wskaźnik występuje w Szwecji i w Czechach). Gdy jednak za punkt odniesienia przyjmiemy nie nasze przeciętne dochody, lecz przeciętne dochody w UE, to wraz z krajami bałtyckimi znajdziemy się na końcu listy.
Krytycy ubóstwa relatywnego zwracają uwagę, że stopa ubóstwa może rosnąć (albo nie zmniejszać się), choć rośnie dochód narodowy, a zatem zamożność wszystkich obywateli – także tych ubogich. To prawda. Wskaźnik ten mówi wówczas tyle, że nie wszyscy korzystają w jednakowym stopniu z owoców wzrostu. Takie sytuacje pojawiają się w pewnych okresach i w pewnych regionach, chociaż nie jest to zjawisko typowe. Długookresowy wzrost gospodarczy, któremu towarzyszy wzrost zatrudnienia, zwykle prowadzi do zmniejszania się ubóstwa. Bywa jednak i tak – co między innymi zdarzyło się w Polsce i innych krajach postkomunistycznych – że wysokiej dynamice wzrostu w warunkach jednocześnie dokonującej się restrukturyzacji gospodarczej towarzyszy spadek zatrudnienia, a w konsekwencji – wzrost ubóstwa.
Taka sytuacja zwykle irytuje polityków, którzy wyznają tezę, że najlepszym lekarstwem na walkę z biedą jest zawsze wzrost gospodarczy. Jednak nie każdy model tego wzrostu sprzyja zatrudnieniu i nie każdy model podziału dochodu narodowego sprzyja spójności społecznej. Cóż, problemy społeczne okazują się często bardziej skomplikowane niż makroekonomia (…).
Od ubóstwa do wykluczenia
Badania nad ubóstwem w Polsce pokazują charakterystyczne zachowania ludzi posiadających niskie dochody. Główną przyczyną ubóstwa jest brak stałej i legalnej pracy. Podstawą utrzymania rodzin ubogich staje się praca dorywcza, często w szarej strefie, a także okresowa emigracja zarobkowa oraz zbieractwo (runa leśnego, złomu i różnych odpadów). Nierzadko też kradzieże i inne formy działalności przestępczej.
W tych warunkach jedne rodziny radzą sobie pod względem materialnym całkiem dobrze – kupują używany samochód, by zapewnić sobie niezbędną mobilność, włączają do zarobkowania dzieci, wymieniają się dobrami i usługami. Ich konsumpcja ma też pewien niezbędny poziom – mieszkanie na ogół wyposażone jest w lodówkę i kolorowy telewizor, dzieci są dobrze ubrane. Z daleka można by nie zauważyć problemu socjalnego. Tymczasem problem tych rodzin polega na tym, że nie uczestniczą w normalnym życiu społecznym, a ich dzieci mają minimalne szanse wyrwania się z sytuacji, w której tkwią dorośli. Dotyczy to także ludzi, którzy od wielu lat zarabiają za granicą – sprzątając i pielęgnując osoby starsze i chore w Berlinie czy Brukseli, uprawiając ogórki w Niemczech czy truskawki w Szwecji. Migranci nie poprawiają swego human capital. „Urobieni” wracają do kraju, o którym wiedzą coraz mniej, i poza wizytą w kościele nie uczestniczą w żadnym wydarzeniu społecznym. Tracą kontakt z dziećmi, pozwalający na motywowanie ich do większych osiągnięć w szkole. Nie zajmują się nimi, nie wychowują. Możliwości powrotu czy wejścia na legalny rynek pracy w Polsce stają się z czasem coraz mniejsze.
Rodziny, które nie radzą sobie materialnie w warunkach braku pracy, na ogół dotknięte są chorobami, uzależnieniami i innymi dysfunkcjami. Tragiczny jest los dzieci w tych rodzinach. Ich problem nie polega na tym, że są głodne. Dożywianie jest prowadzone dość powszechnie przez ośrodki pomocy społecznej, organizacje pozarządowe, szkoły, parafie. Ich problem polega na tym, że nikt ich nie wychowuje i nie pomaga osiągnąć umiejętności życiowych. Nauczyciele nie chcą uczyć „gorszych” dzieci – często mówią, że inni rodzice domagają się, żeby ich dziecko nie było w klasie z „takim” uczniem. Dyskryminacja i stygmatyzacja dzieci z „gorszych rodzin” staje się coraz bardziej powszechna w nowej rzeczywistości szkolnej. Bez pomocnej ręki i oparcia emocjonalnego dzieci te nie mają szans na wyrwanie się z patologicznej często sytuacji rodzinnej (…).
Gdy ubóstwo staje się źródłem wykluczenia społecznego – nieuczestniczenia w normalnym życiu dzięki pracy, kształceniu i działalności społecznej – poważnie zagrożona zostaje demokracja. Ludzie wykluczeni przestają się zachowywać jak obywatele – nie biorą udziału w wyborach, nie płacą podatków, nie interweniują w sprawach publicznych. Bardzo łatwo mogą nimi manipulować ambitni politycy głoszący hasła radykalne.