Realism + 30%
you will explain what literary realismrealism and naturalismnaturalism are in the era of positivism
you will find the meaning of a passage from Emile Zola's novel „Germinal”
you will capture the mood of a literary text
you will discuss the ways of creating a literary world
The art of positivism was dominated by realism, however, another literary genre also emerged – more austere, radical: naturalism. Naturalists were accused of evoking scandals and demoralising readers on purpose. Shocking with ugliness and showing a man as a ruthless beast guided by instincts was considered outrageous by many. Naturalist writers, on the other hand, perceived themselves as faithful recorders of reality – researchers working at the cutting table, peeling off layers after layers of tissue, revealing the decay and abomination of the world around them.
The main ideas of the poetics of naturalism are to demonstrate the biological and social side of the human nature, and to point to the law of heritability. Naturalism seeks „objective laws” (scientific). In its poetics, naturalism assumes 70% of the rules of classical realism; the remaining 30% are: extreme impartiality of narration („the indifference of the narrator”), presenting events and facts from the point of view of the environment. Some of the new elements that also occur are: ugliness, cruelty, eroticism.
Some features of positivist art are common both for realism and naturalism. However, naturalism reaches for stronger means of expression. Choose the features of literary text creation that distinguish between naturalism and realism.
- they cared about the likelihood of the described events
- they restrained the role of the narrator
- they showed typical, everyday situations
- they underlined the dark sides of life
- they cared about the reliability of their psychological observations
- they showed life as a biological struggle for existence
- they underlined the influence of heritability and the environment on an individual's development
Emile Zola – Germinal
Emile Zola (1840–1902), French writer, author of a series of twenty novels written in the 1870s and 1880s under a common title: Les Rougon‑Macquart. Natural and social history of a family under the Second Empire. The novels clearly create two subseries, one of which focuses on the so called marriage line (Macquart), the other - on the „bastard” line (Rougon) in the title family. The second family line – in the opinion of experts – is considered „better” in literary terms; it includes, among others, L'assommoir (1876), Germinal (1885) and Nana (1880).
Germinal is the thirteenth novel in Zola's series. The writer gathered material for the book during several months spent observing workers on strike in Anzin: a small town in the north of the country in Nord‑Pas‑de‑Calais – a mining region. He saw hunger, diseases, exploitation and death. He got to know the ideology of socialism, which he partially agreed with.
The novel becomes a testimony of the life of miners, a presentation of the reasons behind the outbreak of the revolution, and of the political and social context of the times that it describes. The action of the novel takes place between the year 1886 and 1887. Unemployed Stefan Lantier arrives in Montsou and finds a job in the mine. He rents a room at the Maheus – a family of mine workers. He falls in love. However, he is shocked by the work and life conditions. He doesn't understand the brutality and aggression. He is overpowered by hunger. He looks for new ideals and finds them in the slogans of the emerging socialism. He initiates the creation of the first unit of the Socialist International in Montsou. He calls for a strike…
GerminalNoc była głęboka, na niebie nie błyszczała ani jedna gwiazda, nie można było rozróżnić przedmiotów na odległość kilku kroków. Drogą z Marchiennes do Montsou, biegnącą prosto jak strzelił, przez pola zarosłe burakami szedł człowiek. [...]
Człowiek ów wyszedł z Marchiennes około drugiej w nocy, ubrany tylko w cienki bawełniany kaftan i spodnie z wełnianego pluszu, i do tej pory szedł szybkim krokiem, drżąc z zimna. [...] Miał tylko jedną myśl, nadzieję biednego, bezdomnego robotnika bez pracy, że ze świtem wiatr przycichnie i zrobi się nieco cieplej. Tak szedł i szedł, aż wreszcie dwa kilometry przed Montsou ujrzał światło trzech palących się na wolnym powietrzu stosów węgla. [...] Na płaskim terenie ujrzał olbrzymią, bezkształtną masę chaotycznie zbitych w jeden kłąb domów, ponad które sterczały w górę kominy. Słabe, zamglone światła łyskały przez szyby, pięć czy sześć latarń chwiało się na belkowaniach, zębatymi czarnymi sylwetkami rysujących się w ciemności niby potworne szkielety. Pogrążona w ciemności, otulona chmurą dymu masa ta wydawała z siebie jeden tylko odgłos, ciężkie, głuche dyszenie niewidzialnej maszyny parowej.
Wędrownik rozpoznał nareszcie kopalnię. I zaraz opanowała go myśl przykra, natrętna, że nic mu z tego, bo i tutaj z pewnością roboty nie znajdzie. [...]
– Nazywam się Stefan Lantier, jestem maszynistą, nie wie pan, może mógłbym tutaj znaleźć pracę? [...]
– Pracę… tutaj… maszynista? Nie… nie! Wczoraj dopiero zgłaszało się dwu. Nie ma pracy.
[…]
Ciemno było jeszcze wokół, ale gest starego rozwiał niejako wszędzie całun nędzy. Rozpościerał on się daleko milami, a Stefanowi zdało się, że podmuchy marcowego wichru hulające po rozłogach niosą na skrzydłach wołanie o ratunek tysięcy ginących z głodu.
Zrywały się coraz to gwałtowniejsze niosąc śmierć, dusząc życie słabo tlejące w piersiach wygłodzonych. Stefan opanowany strachem wbił się oczyma w pomrokę, usiłując przedrzeć ją, dostrzec zło, co tam gryzło życie u podstaw, i bojąc się zarazem ujrzeć straszne widziadło. Ale dal czarna była jeszcze nicością, nie miała konturów, czym się stanie, w co obróci, nie można było przewidzieć. [...]
– Pan może z Belgii?
Poganiacz wrócił i rozpoczął na nowo przerwaną rozmowę. [...]
– Nie, pochodzę z południa – odparł Stefan. [...]
– Ja zaś – rzekł – pochodzę z Montsou i nazywam się Bonnemort.
Wypadające od czasu do czasu z żelaznego kosza węgle, tląc na ziemi, rzucały na jego bladą twarz purpurową łunę. [...]
– [...] Widzi pan, tam na dole dokucza bardzo woda. Wlazła mi bestia pod skórę i są dni teraz, kiedy nie mogę ruszyć nogą, bym nie krzyczał na całe gardło z bólu.
Przerwał mu nowy atak kaszlu.
– I z tego pan także kaszle? – spytał Stefan.
Ale stary pokręcił przecząco głową. Potem, gdy mógł znowu mówić, objaśnił:
– Nie, nie z tego. Zeszłego miesiąca przeziębiłem się trochę. Nigdy dotąd nie kaszlałem, teraz nie mogę się tego pozbyć. I co komiczne, to to, że ciągle muszę pluć, ciągle pluć.
Odchrząknął i splunął znów czarno.
– Czy to krew? – spytał Stefan.
– Nie, to węgiel. Mam tego tyle w środku, że mógłbym do końca życia w piecu palić. A przecież już od pięciu lat nie byłem krokiem tam na dole. Muszę mieć ładny zapas, nie ma co mówić! Ale to człowieka trzyma, ha?
Zapanowało milczenie. Z głębi kopalni dochodził głuchy tętent kujących młotów, wicher wył jakąś wielką, żałobną skargę, krzyczał, że ciemno, że głód, że znużenie ciążą ziemi. Ogień w koszu żelaznym przygasał, a przy jego słabych blaskach stary ciągnął dalej. [...]
Kolonia robotnicza, położona wśród pól obsianych zbożem i burakami, spała dotąd. [...] Pod numerem szesnastym, w mieszkaniu rodziny Maheuów, cisza panowała, ciemność nieprzebita zaległa izbę sypialną na piętrze, gdzie spało w ciasnocie mnóstwo ludzi zmęczonych śmiertelnie, ledwo mając czym oddychać. Mimo zimna panującego na świecie powietrze miało tu wysoką, dławiącą ciepłotę, jaką mają wszelkie ciasne pomieszczenia napełnione ludźmi.
Kukułka zegara w izbie parterowej odezwała się cztery razy. Ale nikt się nie ruszył. Rozlegały się tylko oddechy i przyciszone chrapanie. Nagle zerwała się z łóżka Katarzyna. Z przyzwyczajenia przez sen policzyła cztery uderzenia zegara dolatujące z sąsiedztwa i podniosła się, nie mając jednak siły rozbudzić się zupełnie. Wysunęła spod kołdry nogi, poszukała zapałek i zapaliła świecę. Ale nie wstała z łóżka. Głowa jej leciała w tył, chwiała się między ramionami instynktownie usiłując opaść na poduszki.
Przy blasku świecy widać było izbę o dwu oknach. Stały w niej trzy łóżka, szafa, stół i dwa krzesła. Poczerniałe od zużycia i starości meble jaskrawo odcinały się od żółto lakierowanych ścian. Prócz tego umeblowania nie było nic. [...]W łóżku na lewo spał najstarszy Zachariasz, chłopak dwudziestoletni, wraz ze swym jedenastoletnim bratem Jeanlinem. Na prawo leżało dwoje malców, Lenora i Henryś, objąwszy się za szyję. Dziewczynka miała sześć lat, chłopak cztery. Wreszcie trzecie łóżko zajmowała Katarzyna wraz z dziewięcioletnią Alzirą, która była na swój wiek tak mała i wątła, że gdyby nie wielki garb kaleki, który uciskał Katarzynę w nocy, byłaby nie czuła jej nawet obok siebie. Przez szklane otwarte drzwi widać było wąską sionkę, w której stało czwarte łóżko zajęte przez ojca i matkę, a obok niego kołyska z najmłodszą, dopiero trzymiesięczną Estellą.
Katarzyna, siedząc na łóżku, czyniła rozpaczliwe wysiłki, by się rozbudzić, przeciągała się, prostowała, zanurzała dłonie w rudych włosach, spadających jej na czoło i na kark. Była na swe piętnaście lat szczupła. Z wąskiej koszuli wysuwały się tylko sinawe, jakby plamami węgla pokryte nogi i ramiona śnieżnej białości, odcinające się wyraźnie od ziemistego koloru twarzy, której skóra codziennie gryziona czarnym, ostrym mydłem pokryła się zmarszczkami i zniszczyła. [...] W szarych jej oczach mających wyraz bólu i wyczerpania ukazały się łzy. Łamało się całe jej ciało, usiłując opaść na pościel. [...]
– Wybiła czwarta! – powtarzała Katarzyna. – Dalej, wstawajcie! Ojciec będzie się gniewał!
Jeanlin zwinął się w kłębek, zamknął oczy i rzekł:
– Idź sobie… chce mi się spać!
Zaśmiała się dobrodusznie. Jeanlin był mały, członki jego o nabrzmiałych skutkiem skrofułów stawach były tak drobne, dziecięce, że objąwszy go ramionami podniosła bez trudu z łóżka. Począł się wyrywać, ziemista twarz jego, na której świeciły zielone oczy, pobladła ze złości. Czuł się upokorzony, słaby. Nie rzekł nic, tylko wilczkiem ukąsił ją w prawą pierś.
– Szkaradniku jakiś! – zawołała, tłumiąc okrzyk bólu, i postawiła go na ziemi.
Alzira, podciągnąwszy kołdrę pod samą brodę, spoglądała dokoła. Mądrymi oczyma śledziła każde poruszenie braci i siostry, ubierających się teraz. Powstał na nowo spór przy miednicy. Chłopcy szturchali dziewczynę, gdyż za długo się myła. Bez ceremonii podnosili koszule i posługiwali się nocnikiem, z obojętnością psów chowających się razem. [...]
Od chwili w sąsiednim mieszkaniu ruszać się poczęto. Domki robotnicze wystawiono możliwie najtaniej, mury były więc tak cienkie, że słychać było każde słowo, każdy szelest. Rodziny trącały się przeto niejako łokciami i żaden szczegół życia nie został w ukryciu. Nawet dzieci wiedziały wszystko szczegółowo. [...]
Maheu zerwał się nagle z pościeli. Cóż to mu się znowu stało? Znowu zaspał jak ostatni nicpoń. Począł kląć tak dosadnie, że dzieci umilkły, nie śmiejąc ust otworzyć. [...]
– Stulisz ty gębę, bębnie! – wrzasnął Maheu rozwścieczony ustawicznym krzykiem Estelli.
Małego wzrostu, jak stary Bonnemort, podobny był doń zresztą zupełnie. Taką samą miał wielką głowę, płaską ziemistą twarz i żółte, krótko ostrzyżone włosy. Dziecko przerażone wielkim muskularnym ramieniem, które ujrzało ponad sobą, krzyczało jeszcze mocniej.
– Daj jej spokój! Wiesz, że to na nic! – odezwała się jego żona i rozłożyła się na środku łóżka.
Zbudziła się od chwili i poczęła narzekać, że nigdy nie dadzą jej się wyspać. Czyż nie mogą wstać cicho i iść do roboty? Zatonęła cała pod kołdrą i widać było tylko jej twarz o grubych rysach. Musiała być niegdyś piękna, ale dziś ta trzydziestodziewięcioletnia kobieta skutkiem długich lat niedostatku i siedmiorga dzieci była ruiną.
Z oczyma utkwionymi w sufit mówiła do ubierającego się męża. Żadne zresztą nie zwracało uwagi na małą, siniejącą od krzyku.
– Wiesz – mówiła pani Maheu – że nie ma w domu ni grosza, a dziś dopiero poniedziałek. Sześć dni jeszcze do wypłaty dwutygodniowej. Tak iść dalej nie może. Wszyscy razem przynosicie do domu dziewięć franków. Jakże ma to wystarczyć? Przecież nas jest dziesięcioro?
– O – zawołał Maheu – jak to? Dziewięć franków? Ja i Zachariasz po trzy, to znaczy sześć, Katarzyna i ojciec po dwa, to jest cztery… sześć i cztery to dziesięć, a Jeanlin franka, to razem czyni jedenaście!
– Tak, jedenaście, ale nie liczysz świąt i niedziel. Nigdy nie dostaję więcej jak dziewięć… rozumiesz? [...] Mój Boże, co ja pocznę? Sześć dni jeszcze, to okropność. Maigrat pokazał mi wczoraj drzwi, winniśmy mu już sześćdziesiąt franków. Ha, cóż robić, pójdę do niego jeszcze raz, ale jeśli się uprze i odmówi nam kredytu?
I skarżyła się dalej nie ruszając się z pościeli, przymykając tylko chwilowo oczy, gdyż ją raziło światło. Opowiadała szeroko o pustej szafarni, o tym, że malcy domagają się podwieczorku, że kaszy już nawet nie ma w domu, że z wody tutejszej dostają ludzie kolek, że wreszcie chyba przez te sześć dni żyć będą chyba liśćmi kapusty gotowanymi w wodzie. Musiała podnieść głos, gdyż krzyk Estelki głuszył jej słowa. Krzyk ten stał się wreszcie niemożliwym do zniesienia. [...]
– Jestem gotowa… Czy dzieci ubrane? – spytała z dołu matka.
W izbie parterowej otwarła okiennice, rozdmuchała ogień, dołożyła węgla. Miała nadzieję, że stary może nie wszystką zupę połknął, ale w garnku nie znalazła nic. Był jak wylizany. Ugotowała więc garść klusek, które miała w zapasie z dnia poprzedniego. Ugotowała je w czystej wodzie bez masła, sądząc, że z tej odrobiny, która została w szafarni, nie zostało nic po zrobieniu czterech kanapek rano. Zdumiała się jednak, otwarłszy szafę. Okazało się, że Katarzyna potrafiła dokonać tego cudu i zostawić jeszcze kawałek masła wielkości orzecha laskowego. Prócz tego nic jednak więcej nie znalazła, ani skórki chleba, ani nawet kości do ogryzienia. Cóż zrobią, jeśli Maigrat trwał będzie dalej w uporze i nie da im kredytu, a mieszkańcy Piolaine odmówią pięciu franków? Gdy wrócą z kopalni mężczyźni i Katarzyna, musi im przecież dać jeść, bo nieszczęściem nie wynaleziono dotąd sposobu, by żyć, nie jedząc. […]
– Prędzej, prędzej! – zamruczała Maheude, szarpiąc za ręce dzieci, które zapatrzone z otwartymi ustami stanęły w błocie na środku drogi, nie myśląc się ruszyć.
Znalazła się wreszcie u Maigrata w usposobieniu bardzo podnieconym. Maigrat sąsiadował z willą dyrektora, oddzielony od niej tylko murem. Dom jego był niski, bardzo długi i po stronie drogi miał sklep bez wystawowego okna. Dostać tu można było drobiazgów różnego rodzaju, kiełbas, jarzyn, chleba, piwa, rondli, garnków, słowem wszystkiego. [...]
– Przychodzę jeszcze raz, panie Maigrat! – odezwała się Maheude pokornie, ujrzawszy go przed drzwiami sklepu.
Spojrzał na nią i nie odpowiedział nic. Był otyły, sztywny, oziębły i miał ambicję nie odstępowania od tego, co raz postanowił. [...] Chciała go przekonać o konieczności otrzymania chleba. Mówiła z trudnością urywanymi zdaniami. Dług powstał w czasie ostatniego strajku. Już ze dwadzieścia razy obiecała go zapłacić, ale było niepodobieństwem ani czterdzieści sous spłacać co dwa tygodnie. [...]
– Proszę, daj mi pan tylko dwa bochenki chleba. Nie mam zachcianek nierozumnych, nie chcę kawy… tylko dwa funtowe bochenki chleba codziennie do soboty.
– Nie dam! – wrzasnął wreszcie na całe gardło.
Ze sklepu wyjrzała pani Maigrat, osoba o chorowitym wyglądzie, która dnie całe spędzała nad książkami handlowymi, nie śmiejąc podnieść znad ich kart głowy. Cofnęła się zaraz przerażona spostrzegłszy, że Maheude zwraca się do niej z błagalnym spojrzeniem. Opowiadano sobie, że łoże małżeńskie ustępować musi córkom odbiorców, przesuwaczkom. I było ogólnie znaną rzeczą, że jeśli górnik chciał uzyskać przedłużenie kredytu, to wystarczyło, by posłał do sklepu swą córkę albo żonę, bez względu czy była ładna, czy brzydka, byle nie zanadto surowa na punkcie cnoty niewieściej.
Maheude żebrząca jeszcze o chleb, pod bezczelnym, zimnym spojrzeniem jego poczęła się nagle mieszać. Wreszcie zawrzał w niej gniew. Byłaby może jeszcze wybaczyła mu to dawniej, nim miała siedmioro dzieci, gdy była młoda, ale teraz!… I zdecydowała się odejść, zabierając dzieci, które znalazłszy w rynsztoku garść łupin z orzechów, poczęły je zbierać i badać skrupulatnie. [...] Ostatnią nadzieją byli teraz właściciele Piolaine. Jeśli oni nie dadzą pięciu franków, to wszyscy członkowie rodziny Maheu mogli się położyć i czekać śmierci głodowej. [...]
Niosła dzieci na przemian. Na gościńcu stały kałuże wody, podgięła więc wysoko spódnicę z obawy, by nie przyjść nadto zabłoconą. Trzy razy ledwo nie upadła, tak śliski był grunt. Gdy wreszcie znalazła się u bramy Piolaine, rzuciły się na nią dwa psy tak gwałtownie, że malcy poczęli krzyczeć na całe gardła ze strachu. Rozbestwione zwierzęta musiał odpędzić furman batogiem.
– Zostawcie w sieni saboty i wejdźcie! – powiedziała Honorka.
W jadalni matka i dzieci stanęły oniemiałe przy drzwiach. Mieszał ich widok niespodziany, ciepło, wzrok tej pani i pana wygodnie rozpartych w fotelach.
– Moja córko, spełń swe zadania zwyczajne.
Gregoire'owie powierzyli córce wydzielanie jałmużny. Było to częścią integralną troskliwego wychowania, jakie jej dawali. Powinno się być dobroczynnym i państwo Gregoire byli dobroczynni, mawiali nawet, że dom ich jest domem Pana Boga. Obok tego pochlebiali sobie, że są rozsądnie dobroczynni, dręczyła ich zawsze obawa, że zostaną oszukani i wesprą występnego. Dlatego nie dawali nigdy pieniędzy. [...] Jałmużnę dawali państwo Gregoire w naturze, zazwyczaj w postaci ciepłych sukien, rozdzielanych w zimie pomiędzy dzieci biednych robotników. [...]
Łzy napłynęły jej do oczu, była pewna swych pięciu franków, rozmyślała tylko, jak o nie poprosi, jeśli sami państwo nie dadzą. Pokojowa nie wracała, nastała chwila kłopotliwego milczenia. Uczepieni do spódnicy matki Henryś i Lenora stali z wlepionymi w brioszki oczami.
– Macie tylko dwoje dzieci? – spytała pani Gregoire, by przerwać milczenie.
– O nie, wielmożna pani, mam siedmioro!
Pan Gregoire, który siedział zasłonięty dziennikiem, żachnął się.
– Siedmioro? Ależ na co, miły Boże!
– To lekkomyślność! – mruknęła pani.
Maheude uczyniła gest, jakby się tłumaczyła. Ha, cóż robić! Człowiek nie myśli o tym, samo jakoś przychodzi do tego! A zresztą, gdy to dorośnie, przynosi do domu pieniądze, pomaga. Mimo to żyliby jeszcze jakoś, ale mają dziadka, który nie może chodzić, i także spośród wszystkich dzieci troje tylko, to jest córka i dwaj synowie, są w tym wieku, że mogą pracować w kopalni. A malcy, choć z nich nie ma korzyści, jeść też wołają. [...]
Pan Gregoire [...] spojrzał na tę kobietę i strasznie wyglądające dzieci, o woskowych twarzach, wypłowiałych jakby włosach, zmarniałych skutkiem zwyrodnienia od całych pokoleń członkach, na te istoty niedokrewne i brzydkie, jak wszyscy bliscy śmierci z wycieńczenia i głodu. [...]
[...]
To były skutki życia wspólnego obok siebie robotników w kolonii.
Chłopcy i dziewczęta widywali się ciągle, dojrzewali razem i bez przeszkody, gdy tylko noc nadeszła, mogli z zupełną swobodą obcować z sobą. Ulubionym miejscem był płaski dach stajni króliczej.
Wszystkie przesuwaczki przynosiły sobie stamtąd swe pierwsze dziecko, o ile nie wolały w tym samym celu udać się na starą kopalnię w Requillart lub ulokować się w zbożu. Nie było w tym nic zdrożnego, pobierano się potem, tylko matki gniewały się, gdy chłopcy poczynali za wcześnie, gdyż syn żeniący się był stracony dla rodziny.
– Na twoim miejscu skończyłabym już raz z tym! – poczęła znowu pani Pierron głosem nabrzmiałym świętym oburzeniem. – Mają już dwoje dzieci, a nie przestaną jeszcze rychło zadawać się z sobą. Zresztą krzyżyk już i tak musisz położyć na jego pieniądze.
Maheude wzniosła do góry pięści.
– Słuchaj! Przeklnę ich, jeśli nie przestaną!… Czyż Zachariasz nie jest obowiązany szanować rodziców? Kosztował nas tyle! Teraz musi nam odrobić choć trochę, nim sobie weźmie na kark żonę. Powiedz sama, co byśmy poczęli, gdyby dzieci, gdy tylko nauczą się pracować, pracowały zaraz na siebie? Lepiej by położyć się i zdechnąć!
[…]
Tymczasem poczęła się kąpiel w służącym za wannę półbeczku. Pierwsza kąpała się Katarzyna. Napełniła beczkę letnią wodą i rozebrała się. [...] Umywszy się, zupełnie naga poszła po schodach na górę, zostawiwszy brudne i przemoczone ubranie na ziemi. Teraz począł się spór między braćmi o to, który z nich ma się pierwszy kąpać. Jeanlin, pod pozorem, że Zachariasz jeszcze je, wskoczył pierwszy do wody, ale Zachariasz go odepchnął twierdząc, że dość już zrobił odstępując pierwszeństwa Katarzynie, a wodą, w której by się wykąpał taki brudas jak Jeanlin, można by napełniać kałamarze w szkole. Wreszcie odwróceni do ognia poczęli się kąpać razem, pomagając sobie nawet wzajemnie i nacierając sobie plecy mydłem. [...] Słychać było klątwy mężczyzny i płacz kobiety, potem łoskot bójki, tupanie nóg i głuche uderzenia, jakby bił ktoś pięścią w wydrążoną dynię.
– O, biedna Levaque dostaje swą porcję! – powiedziała Maheude spokojnie zajęta wyskrobywaniem łyżką garnka.
[...]
Zapach mięsa zwabił Henrysia i Lenorę zajętych do tej pory robieniem rzek z kałuży stojącej na podłodze. Przybiegli zaraz i stanęli przed ojcem śledząc oczyma każdy kawałek. Gdy ojciec brał go z talerza, oczy malców połyskiwały nadzieją, ale zasłaniały się chmurą rozczarowania, gdy ginął w jego ustach. W końcu spostrzegł ich żarłoczne miny i pobladłe twarze.
– Czy dzieci jadły mięso? – spytał.
Maheude zawahała się.
– Wiesz – ciągnął dalej – że nie lubię niesprawiedliwości. Odbiera mi apetyt, gdy stoją tak żebrząc o kęs jedzenia.
– Ależ naturalnie! – zawołała z gniewem. – Miały, rozumie się. Cóż to, czy ich nie znasz? Połknęłyby wszystko i jeszcze by chciały więcej! Alziro, powiedz… wszak prawda, że wszyscy jedliśmy mięso?
– Jedliśmy wszyscy, ojcze! – odparła garbuska, kłamiąc w takich razach ze spokojem dorosłej osoby.
Lenora i Henryś zdrętwieli ze zdumienia i oburzenia na kłamstwo bezczelne, za co zawsze dostawali rózgi. Małe ich dusze poczęły się buntować, chciały zaprotestować i powiedzieć, że może ktoś jadł, ale ich przy tym nie było.
– Wynoście mi się precz! – krzyknęła matka i odpędziła dzieci w drugi kąt izby. – Wstydzić się powinniście jak psy natrętnie cisnąć się do ojca, gdy je. A gdyby nawet sam tylko miał mięso, to czyż za to nie pracuje, gdy wy nicponie, gałgany kosztujecie tylko rodziców… i to więcej nawet jak dorośli.
Maheu przywołał dzieci do siebie, posadził każde na jednym kolanie i podzielił się z nimi resztą głowizny. Każde dostało swą porcję. Krajał im mięso w małe kostki, a malcy połykali je chciwie.Source: Emil Zola, Germinal [online], dostępny w internecie: http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/germinal.html.
Specify the time and place of the action of the fragment from Emil Zola's Germinal.
Identify the features of women, men and children in the novel. Describe their social roles.
Each of the protagonists is characterised by a desire to satisfy their needs. Enumerate these needs. Specify, which needs are the most - and the least - important to the protagonists. Comment on your remarks.
Describe the emotions that you experienced reading the passages above. Justify the impressions that you had.
On the basis of the passage, select the rules that a naturalist writer should follow.
- reliable general picture
- thorough psychological analysis of characters and environments
- presenting the protagonists as a product of the environment
- detailed descriptions
- presenting human biology and physicality
- avoidance of evaluation of the protagonists' behaviour and choices
- showing uniqueness, outstanding individuals
- analysis of fragments of reality
- presenting the protagonist from different points of view
- narrator's opinion about the described characters
- meticulousness of presentation
- introduction of a cultural taboo into literature
In his 1880 readings entitled Naturalism in the Novel, Henryk Sienkiewicz criticised the poetics of naturalism. He evaluated this way of describing the reality. Evaluate the narrator's position, the motivations of the protagonists, and the way they are characterised.
Create two description of the same situation or character. One according to the realist convention, the other to naturalist.
Prepare a question that will allow your school friends to check the knowledge that they gained during the lesson.
Question: ...
- ...
- ...
- ...
- ...
- ...
Keywords
naturalism, realism, objectivismobjectivism, biologismbiologism, Emile Zola
Glossary
naturalizm
realizm
obiektywizm
biologizm
rynsztok
batog
furman
saboty
dobrocznynność
jałmużna