Co możemy zrobić dla umierających
Ważnym głosem w polskiej debacie na temat eutanazji były wypowiedzi księdza Jana Kaczkowskiego, cierpiącego na nieuleczalną chorobę, wieloletniego kierownika i pracownika hospicjum. To głos niezwykle interesujący, bo odwołujący się nie do doktryny katolickiej, czego moglibyśmy się spodziewać po księdzu, lecz do praktyki.
„Praca w hospicjum rozwija się dwutorowo. Skoro z jednej strony chodzi o podwyższenie jakości, a z drugiej – o wydłużenie życia, to w pewnym momencie te dwa wektory się przetną, a my będziemy musieli stanąć wobec moralnego wyboru, czy podnosić jakość życia, czy je przedłużać. My, współcześni chrześcijanie, wraz z całą nowoczesną bioetyką zdecydowanie przedkładamy jakość życia nad jego długość. Dla nas życie ludzkie jest ogromną wartością, ale nie bezwzględną. Stąd też Kościół uznaje prawo jednostki do odmowy podjęcia ryzykownego leczenia w terminalnym stadium choroby. Za haniebne uważamy ponadto podejmowanie uporczywości terapeutycznej, czyli stosowania procedur medycznych, które wprawdzie mogą przedłużać życie, ale nie tylko nie poprawiają stanu zdrowia pacjenta, lecz dodatkowo potęgują jego cierpienie. Nasza kultura wpadła, niestety, w pułapkę: sami doprowadziliśmy do tego, że życie przedłużane jest nieraz w sposób opresyjny. Dlatego też w hospicjach pacjentów nigdy się nie reanimuje. Nie wszystko bowiem, co technicznie możliwe, jest etycznie dopuszczalne – jest to podstawowa zasada bioetyki. Umierającemu Janowi Pawłowi II sugerowano przewiezienie do kliniki Gemelli w celu przeprowadzenia dializy. Odmówił. I nikt nie czyni mu zarzutu, że postąpił niegodnie. (…) Jako szef hospicjum i człowiek nieuleczalnie chory wiem z doświadczenia, że w sytuacji ciężkiej choroby – która nieodwracalnie wyniszcza organizm, a w konsekwencji wiąże się z cierpieniem – pragnienie życia i zdrowienia za wszelką cenę ustępuje najczęściej miejsca pragnieniu dbałości o jakość życia w chorobie. Sam chciałbym móc prosić moich bliskich oraz personel medyczny, abym w sytuacjach granicznych mógł w autonomiczny sposób podjąć decyzję w kwestii mego leczenia. Bardzo żałuję, że w Polsce wciąż nie istnieje możliwość wyrażenia co do tego – uprzedzająco i w sposób wiążący – swojej woli, którą mógłby obejmować tak zwany testament życia. Prawdopodobnie problem z zapisem prawnym zezwalającym na wyrażenie woli pro futuro wynika z trudności określenia, jak dalece w czasie można rozciągnąć moment podjęcia owej wiążącej decyzji w perspektywie przyszłych wydarzeń medycznych. I kolejne pytanie: czy można to uczynić również przed chorobą i czy wtedy decyzja ta będzie miarodajna? Mój wewnętrzny imperatyw moralny każe mi pracować na pełnych obrotach do samego końca. Mam do tego prawo, ale też nie twierdzę, że tak mają swoją chorobę przeżywać inni. Przeciwnie, uważam, że człowiek śmiertelnie chory ma prawo zrezygnować z tych życiowych aktywności, które są dla niego zbyt obciążające. (…) Kodeks etyki lekarskiej mówi, że lekarz ma prawo odstąpić od uporczywości terapeutycznej. Zobaczmy, jak to wygląda w praktyce: w hospicjum informuje się pacjentów, na czym polega uporczywość terapeutyczna i dlaczego jej nie stosujemy. Nasi pacjenci lub ich rodziny podpisują odpowiedni dokument, że zaznajomili się z tymi zasadami i zrozumieli je. Tu wracam między innymi do kwestii niereanimowania pacjentów w hospicjum. Warto jednak również wyjaśnić, że chory – objęty opieką hospicyjną – nie może umrzeć z czterech powodów: z głodu, odwodnienia, bólu i uduszenia się. Istnieją jednak jednostki chorobowe, które zasadniczo kończą się dramatycznym uduszeniem – z taką sytuacją możemy mieć do czynienia na przykład w zaawansowanym nowotworze płuc. Aby nie dopuścić do takiej sytuacji, podajemy pacjentowi morfinę, czy jej pochodne, w połączeniu z pewnymi lekami – związki te nie tylko działają przeciwbólowo, ale powodują rozprężenie pęcherzyków płucnych, co ułatwia oddychanie. Jednak środki te mogą jednocześnie doprowadzić do depresji krążeniowo-oddechowej, a w konsekwencji do zatrzymania akcji serca. Wiemy o tym, a mimo to duszącemu się pacjentowi aplikujemy te leki. Jeśli nastąpi zgon pacjenta, nie oznacza to przecież, że dokonaliśmy eutanazji, ta śmierć jest konsekwencją postępującej choroby. Mamy tu zatem do czynienia ze, znaną w teologii i bioetyce, zasadą podwójnego skutku. Gdybyśmy jednak w tej sytuacji podali pacjentowi owe leki zbyt szybko lub w zbyt dużej dawce z intencją skrócenia mu życia, choćby o chwilę, w sensie moralnym winni bylibyśmy jego śmierci i dokonalibyśmy eutanazji. Gdybyśmy zaś nie podali pacjentowi tych leków, dusiłby się i umierał w męczarniach. Dla moralności konstytutywna jest więc intencja. Kłopot jednak w tym, że wyżej przywołana procedura medyczna, w której mieliśmy do czynienia z zasadą podwójnego skutku, z perspektywy prawnej może być potraktowana jako umyślne działanie lekarza w celu spowodowania śmierci. Jedynym sposobem wyjścia z tego impasu wydaje się taki zapis prawny, który jasno określałby, że lekarz w krytycznych sytuacjach mógłby zamienić obowiązek ratowania życia za wszelką cenę na obowiązek odstąpienia od stosowania terapii jatrogennej. W tej, opisanej wyżej, dramatycznej sytuacji dobrem pacjenta nie jest leczenie, lecz wycofanie się z niego. Zwolennicy eutanazji dość często wysuwają argument, że w opiece paliatywnej stosuje się sedację, czyli wprowadza się pacjenta – naturalnie, za jego zgodą – w stan, w którym w kontrolowany sposób ograniczana jest jego świadomość. Ta forma terapii nie może oczywiście przyspieszać śmierci. Z etycznego punktu widzenia działanie to nie powinno być zatem stawiane na równi z eutanazją, chociaż sama eutanazja w krajach, gdzie jest dopuszczalna, także wiąże się z pozbawieniem pacjenta świadomości. Dla nas jednak – mocno to podkreślam – sedacja to element terapii, a nie przyspieszanie śmierci pacjenta. Kiedy bierzemy na warsztat sprawę ludzkiego cierpienia, nieuleczalnej choroby i różnych jej dramatycznych skutków w życiu chorego, jesteśmy skłonni okładać się nacechowanymi emocjonalnie argumentami. Jest to do pewnego stopnia zrozumiałe: w sytuacji wielkiego cierpienia kogoś z naszych najbliższych wielu z nas gotowych jest myśleć o eutanazji jako dobrodziejstwie. Emocje nie są tu jednak dobrym doradcą. Powinniśmy raczej pomyśleć, co możemy zrobić dla umierających, aby maksymalnie długo i z zachowaniem wysokiej jakości życia mogli pozostać podmiotem leczenia. Serwowana nierzadko wizja, że chory urządza przyjęcie pożegnalne, po którym aplikuje sobie zastrzyk i odpływa w śmierć, ma niewiele wspólnego z prawdą o eutanazji”.