Kiedy ogląda się pierwszy pełnometrażowy film grupy brytyjskich komików, która wcześniej stworzyła dla telewizji BBC Latający cyrk Monty Pythona, trudno uwierzyć, że ta nieustająca parada dowcipów rodziła się wśród kłopotów finansowych oraz osobistych problemów. Graham Chapman, wcielający się w tej przezabawnej parodii eposów rycerskich w postać króla Artura, zmagał się w owym czasie z problemem alkoholowym. Realizatorzy borykali się z ograniczeniami narzuconymi przez śmiesznie mały budżet. Pojawiły się również konflikty pomiędzy grupą aktorów i reżyserów. Na domiar złego pogoda nie rozpieszczała ekipy. Szkocki zamek, gdzie kręcono film, tonął w strugach deszczu. Kiedy jednak w pierwszej scenie słychać tętent, a po chwili z mgły wyłania się król Artur w towarzystwie wiernego giermka Patsy’ego, który naśladuje odgłos końskich kopyt za pomocą łupin orzecha kokosowego, ciemnie chmury nie mają wyjścia – muszą ustąpić. Nie oznacza to jednak, że będziemy mieli do czynienia z błahą komedyjką. Monty Python i Święty Graal (1974 r.) w reżyserii Terry’ego Gilliama i Terry’ego Jonesa to ostra satyra na obiegowe wyobrażenia na temat średniowiecza. Wykpione zostają także wszelkie napuszone odwołania do wieków średnich jako czasów honoru i chwały, oparte w najlepszym razie na uproszczeniach, zazwyczaj zaś po prostu na kłamstwie. Nie oszczędzono również pedantów, dla których dbałość o historyczne realia jest ważniejsza niż interesująca opowieść. Profesor narzekający na przekłamania i niedokładne odwzorowanie strojów zostaje w jednej ze scen rozniesiony przez galopującego na koniu rycerza w pełnym rynsztunku.
Grupa Monty Pythona zrywa zasłonę utkaną z kultury dworskiej i wyciera sobie nią buty. Spójność realiów jest tu regularnie rozbijana, pojedynki na miecze sąsiadują z reklamą chińskiej restauracji. Umowność ekranowego świata podkreślana jest na każdym kroku, począwszy od wspomnianej już pierwszej sceny z łupinami orzecha kokosowego, po ostatnią sekwencję, w której cała rycerska drużyna zostaje zapakowana do samochodów przez zupełnie współczesnych policjantów. Autorzy filmu żonglują motywami, technikami filmowymi (wplecione w akcję animacje charakterystyczne dla Latającego cyrku...) z całkowitą dezynwolturą.Nie wynika ona jednak ani z niewiedzy, ani z budżetowych ograniczeń. W tym samym okresie, kiedy powstawał Monty Python i Święty Graal, Terry Jones prowadził intensywne studia nad średniowieczem, przygotowując się do napisania książki Rycerz u Chaucera (ukazała się w 1980 r.). Początkowo film miał się rozgrywać w dwóch płaszczyznach czasowych, współcześnie i w czasach rycerstwa, Terry Jones przekonał jednak pozostałych członków grupy Monty Pythona, aby osadzić akcję wyłącznie w wiekach średnich. Nie dopuścił jednak do tego, by wiedza na temat epoki spętała uwolnioną na planie vis comica. Jeśli chodzi o skromne środki, to po latach jeden z twórców filmu, Michael Palin, zaznaczał, że podczas pisania scenariusza nie brano pod uwagę rozmiarów budżetu.
„Zamiast zastanawiać się nad stroną ekonomiczną, która mogłaby zrujnować nasze skecze, najpierw pisaliśmy sceny, a potem dopiero zastanawialiśmy się, jak można je zrealizować” – mówił. Monty Python i Święty Graal nie jest zatem efektem kompromisu z własną ignorancją i finansowymi niedostatkami. Skąd zatem decyzja, aby nadać filmowi taki, a nie inny kształt? Dlaczego elementy mitu arturiańskiego i jego średniowiecznych interpretacji dokonywanych w duchu kultury dworskiej potraktowano tu z absolutną dowolnością? Odpowiedź, jaka nieodparcie się nasuwa, jest najprostsza z możliwych: żeby było śmieszniej. Pozostaje zatem śmiech, a to wcale niemało. Pythoni w gruncie rzeczy wierni są idei, wedle której liczy się nie morał, konkluzja zawierająca jakąś doniosłą naukę, lecz samo snucie opowieści. wyprawa po Świętego Graala w filmie grupy Monty Pythona pozostaje niedokończona. Odnalezienie mitycznego przedmiotu wiązało się wedle arturiańskich legend z pozyskaniem mądrości. U Pythonów poszukiwania są jedynie pretekstem do rozpoczęcia karnawału skojarzeń i szalonych pomysłów. W zakończeniu rycerze nie zyskują żadnej głębszej wiedzy, lecz zostają aresztowani. Zamiast puenty czy morału słyszymy wygłoszone kategorycznym tonem przez policjanta: „Dość tego dobrego”.
Nic nie wskazuje na to, aby kultura popularna miała prędko zapomnieć o królu Arturze. Widzów wciąż zajmują nie tylko losy Rycerzy Okrągłego Stołu, ale i same dyskusje o tym, czy mityczny władca naprawdę istniał. W roku 2004 Antoine Fuqua nakręcił Króla Artura, film zapowiadany jako pierwsze realistyczne spojrzenie na dzieje legendarnego władcy. Starano się choćby pobieżnie wziąć pod uwagę realia historyczne. Podobnie jak w Rycerzu króla Artura, filmie przygodowym w reżyserii Jerry’ego Zuckera z 1995 r., zrezygnowano z wątków nadprzyrodzonych – magii, czarnoksiężników i Świętego Graala. Ten zwrot w kierunku urealnienia dziejów Artura, nadania im przynajmniej pozorów wiarygodności, nie będzie zapewne trwałą tendencją. Być może ktoś ponownie podejmie się wyśmiania arturiańskiego mitu. Tak czy inaczej, legendy o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu powtarzane będą wciąż od nowa – jak wszystkie ponadczasowe historie.