Edmund Burke
Państwo a rewolucja
Jedną z pierwszych i najgłówniejszych zasad uświęcających państwo i prawa jest [...] zasada głosząca, że jego przejściowi właściciele i dożywotni dzierżawcy nie powinni działać tak, jakby byli jego wyłącznymi panami, niepomni na to, co otrzymali od przodków i co winni są potomnym. Nie powinni sądzić, że mają prawo do wydziedziczania następców, ogołacania spuścizny, poprzez niszczenie wedle zachcianki całej pierwotnej tkanki ich społeczeństwa, bo postępując w ten sposób, ryzykują pozostawienie tym, którzy przyjdą po nich, ruiny, a nie mieszkalnej budowli, i uczą swych następców takiego lekceważenia ich dokonań, jakiego doświadczyły z ich strony instytucje przodków. Taka pozbawiona skrupułów łatwość dokonywania w państwie zmian tak często, tak dużych i w taki sposób, jak nakazywałyby przemijające fantazje i mody, przerwałaby ciągłość istnienia państwa. żadne pokolenie nie mogłoby nawiązać do poprzedniego. Ludzie nie różniliby się wiele od roju much. Przede wszystkim nie studiowano by już prawa, dumy ludzkiego umysłu, które mimo swych wszystkich wad, wielosłowia i błędów ucieleśnia zbiorowy rozum wieków, łącząc podstawowe zasady sprawiedliwości z nieskończoną różnorodnością ludzkich spraw, traktowano by je bowiem jako nagromadzenie dawno obalonych, fałszywych tez. Zarozumiałość i arogancja (cechujące niezawodnie wszystkich ludzi, którzy nigdy nie dostrzegli mądrości większej niż ich własna) zawłaszczyłyby prawo sądzenia.
[...]
Żadna strefa życia nie utrzymałaby swych zdobyczy. Barbarzyństwo w domenie nauki i literatury, nieporadność w rzemiośle i przemyśle okazałyby się nieuchronną konsekwencją braku rzetelnej edukacji i ustalonych zasad, a za sprawą tego wszystkiego także samo państwo w ciągu kilku pokoleń rozpadłoby się, zamieniłoby się w proch i pył pojedynczych cząstek, rozwiewanych przez wszystkie wiatry świata. Dlatego, by uniknąć zła płynącego z nieciągłości i nietrwałości, dziesięć tysięcy razy gorszego od zła wynikającego z uporu i najbardziej ślepych przesądów, uświęciliśmy państwo, żeby żaden człowiek nie odsłaniał jego wad i nieprawości inaczej jak tylko z należną ostrożnością; żeby nie przyszło mu do głowy rozpoczynanie jego reformy od przewrotu; żeby do błędów państwa odnosił się jak do ran ojca: z nabożnym lękiem i pieczołowitą troską. Dzięki temu mądremu przesądowi nauczyliśmy się spoglądać ze zgrozą na te dzieci swego kraju, które gotowe są nierozważnie porąbać wiekowego ojca na kawałki i wrzucić go do kotła czarnoksiężników, w nadziei, że za sprawą swych trujących ziół i barbarzyńskich zaklęć zregenerują jego ciało i odnowią życie.
Społeczeństwo jest rzeczywiście umową. Pomniejsze umowy, dotyczące przedmiotów budzących chwilowe jedynie zainteresowanie, można rozwiązywać wedle woli, ale państwa nie wolno uważać za nie różniące się niczym od spółki do handlu pieprzem i kawą, perkalem lub tytoniem, czy innym mało znaczącym towarem, którą zawiązuje się z racji błahego, przejściowego interesu i rozwiązuje na każde życzenie stron. Należy odnosić się do niego ze specjalnym szacunkiem, bo nie jest ono spółką dotyczącą rzeczy służących wyłącznie pospolitej, animalnej egzystencji, nietrwałej i kruchej. To współudział we wszelkiej nauce, we wszelkiej sztuce, w każdej cnocie i wszelkiej doskonałości. A skoro celów takiej spółki nie można osiągnąć w ciągu wielu pokoleń, staje się ona spółką wiążącą nie tylko żyjących, lecz także żyjących i zmarłych oraz tych, którzy mają się narodzić.