Ken Kessey
Lot nad kukułczym gniazdem
Wielka Oddziałowa okropnie się irytuje, jeżeli jej oddział przestaje funkcjonować jak sprawny, precyzyjny mechanizm. Wystarczy najmniejszy bałagan, usterka czy zator, żeby zamieniła się w biały kłębek furii. Nadal obnosi ten swój uśmiech porcelanowej lalki wciśnięty między nos a podbródek, z tym samym spokojem świdruje oczami, ale głęboko w środku jest napięta jak struna. Wiem, czuję to. Nie pozwala sobie na chwilę oddechu, dopóki nie zlikwiduje zawady czy jak sama mówi – nie wyreguluje sytuacji. [...] siedzi pośrodku pajęczyny drutów, marząc o świecie sprawnym, precyzyjnym, podobnym do zegarka kieszonkowego z przezroczystą kopertą, o świecie, w którym wszystko dzieje się zgodnie z rozkładem, a jedyni pacjenci, którzy nie chodzą po świecie zewnętrznym sterowani jej drutami, to przykuci do wózków chronicy z cewnikami biegnącymi im z nogawek prosto do otworów w posadzce.
[...]
Sprzątając pustą sypialnię, wymiatam kłaki kurzu spod łóżka McMurphy’ego, gdy nagle uderza mnie w nozdrza zapach, który uświadamia mi po raz pierwszy, odkąd przebywam w szpitalu, że w tej wielkiej sali pełnej łóżek, w której sypia czterdziestu dorosłych mężczyzn, zawsze unosiły się setki zapachów – zapach środków owadobójczych, maści cynkowej, talku, pożywki dla niemowląt, płynu do przemywania oczu, kwaśny smród moczu i starczych ekskrementów; zmurszały cuch kalesonów i skarpet, śmierdzących nawet zaraz po upraniu; intensywna woń wykrochmalonej pościeli; cierpki fetor nieświeżych oddechów; bananowy odór oleju maszynowego, czasem nawet swąd palonych włosów – ale nigdy przedtem, nim McMurphy zjawił się na oddziale, nie czuło się tu zapachu kurzu i ziemi z rozległych pól, męskiego zapachu potu i pracy.