Jean Paul Sartre
Mur
Odniosłem w tej chwili wrażenie, że mam przed sobą całe moje życie jak na dłoni, i pomyślałem sobie: "Cóż za kłamstwo od początku do końca!". Nic już nie było warte, bo było skończone. Zastanawiałem się, jak mogłem spacerować beztrosko, żartować z dziewczętami: małym palcem bym nie ruszył, gdybym wiedział, że umrę w ten sposób. Życie moje leżało przede mną zamknięte, skończone, związane jak worek, a przecież wszystko, co było w nim, w środku, było niedokończone. Przez moment zapragnąłem je osądzić. Chciałbym móc powiedzieć: to było piękne życie. Ale nie można go było osądzić, to był zaledwie szkic życia; przez cały czas wystawiałem tylko weksle na wieczność, niczego nie rozumiejąc. Niczego nie żałowałem: było mnóstwo rzeczy, których mógłbym żałować, na przykład smaku manzanilli czy też wspaniałych kąpieli w małej zatoczce niedaleko Kadyksu; ale śmierć wszystko odarła z uroku.
Nagle Belgowi przyszła doskonała myśl do głowy.
− Moi drodzy − powiedział − mógłbym się podjąć, jeśli oczywiście zezwoli na to administracja wojskowa, zanieść od was jakieś słowo pożegnania czy jakąś pamiątkę waszym bliskim…
Tom mruknął:
− Nie mam nikogo.
Ja nie odpowiedziałem nic. Tom odczekał chwilę, po czym spojrzał na mnie zaintrygowany:
− Nie chcesz nic przekazać dla Conchy?
− Nie.
Nienawidziłem tej jego poufałości: to była moja wina, sam mu o niej powiedziałem ubiegłej nocy, powinienem był cicho siedzieć. Żyłem z nią od roku. Jeszcze wczoraj dałbym sobie rękę odrąbać, byle tylko zobaczyć ją na chwilę. Dlatego mu o niej powiedziałem, nie mogłem się powstrzymać. Teraz już nie chciałem jej widzieć, nic jej nie miałem do powiedzenia. Nie chciałbym jej nawet wziąć w ramiona; brzydziłem się własnego ciała, bo było szare i zlane potem − i nie byłem pewny, czy jej bym się też nie brzydził. Concha będzie płakała, gdy dowie się o mojej śmierci; na dobrych parę miesięcy straci ochotę do życia. Ale w końcu to ja miałem umrzeć, nie ona. Pomyślałem o jej pięknych, dobrych oczach. Gdy patrzyła na mnie, to jakby jakiś prąd przypływał z jej ciała do mojego. Ale pomyślałem sobie, że to już się nigdy nie zdarzy: teraz mogłaby długo na mnie patrzeć, jej spojrzenie i tak nie dotarłoby do mnie. Byłem sam.
Tom też był sam, ale inaczej. Usiadł okrakiem na ławce i wpatrywał się w nią z uśmiechem, jakby zdumiony. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął deski, jakby się bał, że ją złamie, po czym szybko cofnął rękę i wstrząsnął się cały. Ja, gdybym był Tomem, nie bawiłbym się w dotykanie ławki, to były jego irlandzkie komedie, ale też zwróciłem uwagę, że wszystkie przedmioty wyglądają jakoś dziwnie: były lekko zatarte, jakby straciły na konsystencji. Wystarczyło mi rzucić okiem na lampę, na kupę miału węglowego, na ławkę, żebym od razu poczuł, że mam umrzeć. Oczywiście, nie mogłem o mojej śmierci myśleć z całą jasnością, ale widziałem ją wszędzie, w przedmiotach, w sposobie, w jaki wszystkie przedmioty odskoczyły nagle ode mnie, zachowując dyskretny dystans, jak ludzie mówiący szeptem u wezgłowia umierającego. Tom dotknął swojej własnej śmierci na tej ławce.
Gdyby teraz, w stanie, w jakim się znajdowałem, oznajmiono mi, że mogę spokojnie wracać do domu, że jestem wolny, pozostałbym nadal całkowicie obojętny: parę godzin czy parę lat czekania to w gruncie rzeczy wszystko jedno, kiedy już prysło złudzenie nieśmiertelności. Właściwie na niczym mi już nie zależało, byłem najzupełniej spokojny. Ale ten spokój był straszny, nie do zniesienia, ze względu na moje ciało: moje ciało, patrzyłem jeszcze jego oczami i słyszałem jeszcze jego uszami, ale to już nie byłem ja; ono samo trzęsło się z zimna i samo się pociło, nie poznawałem go.