Henri Bergson
Ewolucja twórcza
Życie, jak powiedzieliśmy, przekracza celowość, zarówno jak inne kategorie. Jest ono zasadniczo prądem puszczonym poprzez materię i wydobywającym z niej to, co może. Nie było więc, ściśle mówiąc, ani projektu, ani planu. Z drugiej strony jest aż nazbyt oczywiste, że reszta przyrody nie została podporządkowana człowiekowi: walczymy jak inne gatunki, walczyliśmy przeciwko innym gatunkom. Słowem, gdyby ewolucja życia natknęła się była na inne przeszkody po drodze, gdyby przez to prąd życia został rozdzielony inaczej, bylibyśmy fizycznie i moralnie dość odmienni od tego, czym jesteśmy. Z tych różnych względów niesłuszne byłoby zapatrywanie, że ludzkość, taka, jaką mamy przed oczyma, była z góry ukształtowana w ruchu ewolucyjnym. Nie można nawet powiedzieć, aby była punktem dojścia ewolucji całej, gdyż ewolucja dokonała się na kilku liniach rozbieżnych i jeżeli gatunek ludzki jest na końcu jednej z nich, inne jeszcze linie zostały przebieżone, z innymi gatunkami na końcu. W zupełnie innym znaczeniu uważamy ludzkość za rację bytu ewolucji.
Z naszego punktu widzenia życie przedstawia się w swej całości jako fala olbrzymia, która rozszerza się, począwszy od pewnego ośrodka, a która na całym niemal swym obwodzie zatrzymuje się i obraca w ruch wahadłowy na miejscu: w jednym jedynym punkcie przeszkoda została obalona, impuls przeszedł swobodnie. Tej swobody wyrazem jest forma ludzka. Wszędzie indziej, prócz człowieka, świadomość została przyparta do muru; u samego tylko człowieka poszła dalej swoją drogą. Człowiek przedłuża więc nieograniczenie ruch życiowy, jakkolwiek nie pociąga ze sobą wszystkiego, co życie w sobie niosło. Po innych liniach ewolucji szły inne dążności, w życiu niegdyś zawarte, a z których człowiek bez wątpienia coś zachował, skoro wszystko przenika się nawzajem, ale zachował niewiele. Wszystko dzieje się tak, jak gdyby jakaś istota niezdecydowana i mglista, którą można nazwać, jak się chce, człowiekiem lub nadczłowiekiem, usiłowała się urzeczywistnić i doszła do tego jedynie tak, że część siebie samej pozostawiła po drodze. […]
Z tego punktu widzenia szczególnie zacierają się niezgodności, których widowisko daje nam przyroda. Całość świata organicznego staje się jak gdyby glebą, na której wyrosnąć musiał albo człowiek sam, albo jakaś istota, która by była do niego moralnie podobna. Zwierzęta, choćby najbardziej oddalone, najbardziej wrogie naszemu gatunkowi, były pomimo to pożytecznymi towarzyszami drogi, na których świadomość złożyła to, co wlokła ze sobą, a co jej zawadzało; pozwoliły jej one wznieść się wraz z człowiekiem na wyżyny, z których widzi otwierający się znowu przed sobą nieograniczony widnokrąg.