Jak doszło do skazania Sokratesa
Sokrates szedł na rozprawę w dobrym nastroju. Słońce niezbyt spiekało, pogoda była znośna, a on nawet przyodział się porządnie. Wbrew przyzwyczajeniom ubrał sandały, nałożył nawet himation, wcześniej umył się porządnie i natarł resztę włosów oliwą. Na co dzień zdecydowanie nie był uosobieniem zasady kalos-kagathos, chodził bosy i obdarty, ale nie dbał o to. No ale dzisiaj, w obliczu tak „poważnego” wydarzenia, należało zachować powagę. Wszyscy przyjaciele i uczniowie zaśmiewali się do rozpuku, gdy dowiedzieli się o oskarżeniu. Ależ Meletos i Anytos ośmieszą się publicznie. No nic, może pójdzie szybko, to i na obiad do żony Ksantypy wróci, a potem pójdzie do gimnazjonu, porozprawiać z młodzieńcami.
Zasiadł na miejscu dla oskarżonego. Nawet zbytnio nie baczył na wszystkie czynności, które teraz, zgodnie z procedurami, były spełniane na zasadzie czystej formalności. Przyglądał się ludziom. Demokracja. Jako sędziowie zasiadali rybacy, drobni kupcy, karczmarze, ogół gawiedzi, kilku arystokratów, którzy dbali bardziej o fałdy na odzieniu, niż o doniosłość chwili. Wszyscy o twarzach bez fałdy zdradzającej objawy myślenia. Jakże oni mieliby mnie zrozumieć, a co dopiero osądzić? – pomyślał starzec. Ale przyszli też znajomi. Sąsiad Kriton wraz z dziećmi, także młodzieńcy pokroju Fedona czy Platona, którzy chętnie spędzali z nim czas.
Na mównicę wszedł Meletos i wygłosił długą, płomienną mowę. Skrupulatnie udowadniał, jakim szkodnikiem jest stary filozof, jak od dekad u podstaw niszczy zdrową tkankę społeczności, jak młodzież deprawuje. Ma gadane – pomyślał Sokrates. Po tłumie przechodził dreszcz, wszystkie oczy wpiły się w mówcę i widać było, że rozdygotany tłum spijał każde słowo z jego ust. Nieważne, że Meletos wcześniej skompromitował się idiotycznymi oskarżeniami sądowymi. Nieważne, iż to z polecenia Anytosa zgrabnie ułożył nowy pozew. Nieważne, że i bogaty Anytos wcześniej miał sprawy, z których wykpił się hojnie przekupując sędziów. Wszyscy wiedzieli o tym wszystkim. Teraz nic z tego się jednak nie liczyło. Liczyła się tylko płomienna narracja – że dziś naprzeciw siebie stają Demokracja i Sokrates. Że jest to pojedynek na śmierć i życie. Że dziś któreś z nich trzeba skazać na śmierć. Mocna to była przemowa. Tłum był zelektryzowany, zaś nieliczni obserwatorzy, którzy prawdę o Sokratesie znali, dalecy byli od pierwotnego wyśmiewania oskarżenia. To już wyglądało zbyt poważnie. Robiło się niebezpiecznie. Meletos wiedział jak kupić tłum, jak grać nie faktami, lecz emocjami.
Rozległa się cisza. Sokrates wstał i przebiegł wzrokiem po zebranych, którzy – dzięki Meletosowi – opinię o nim mieli już wyrobioną. Odchrząknął i rozpoczął swą obronę. Mówił spokojnie, z typową dla siebie dobrodusznością, odbieraną w tym miejscu jako brak powagi, prosto, co służyło faktom, lecz nie gaszeniu zbędnych emocji. Tłumaczył, że nie jest żadnym nauczycielem, bo ani nie nauczał, ani tym bardziej pieniędzy za to nie brał. Że rozmawia z kim się da, od kiedy delficka wyrocznia nazwała go najmądrzejszym na świecie. Że zdziwił się wtedy bardzo, że zaczął odwiedzać tych, co za mądrych uchodzili, lecz nie potrafili mu ukazać czym mądrość, dobro, sprawiedliwość, prawość… I że z przyzwyczajenia chodzi tak już od lat. Wziął więc akt oskarżenia i przeczytał go raz jeszcze. Wytłumaczył, po raz wtóry, że przecież żadnej młodzieży nie deprawuje, a bogów państwowych wyznaje i szanuje. Dodał, że cała ta sprawa wręcz śmieszna mu się wydaje i musi Meletosa wypytać dokładnie czy on sam wie o co go oskarża. A, że Meletos miał obowiązek na pytania odpowiadać, przeto Sokrates był na swoim gruncie – gruncie dialogu. Tak z Meletosem rozmawiał, że ten w złości takie rzeczy wykrzykiwał, jakby sam już zapomniał po co tu jest i czego chciał. Śmiali się sędziowie z tego, jak zręczny jest Sokrates, ale po twarzach jego uczniów było widać, że zadowoleni nie są. Że wiedzą, iż szczerość i prawdomówność Sokratesa zgubić go może. W sądzie w demokracji to trzeba ludowi schlebiać, rozwodzić się jak to się demokrację kocha i uprawiać erystykę. A nie prawdę głosić, filozoficznie do rozsądku przemawiać. A gdy w ten sam sposób Sokrates jeszcze Anytosa skompromitował, uczniowie wiedzieli, że zdania sędziów będą podzielone. Jedni z rozsądkiem stwierdzą, że sprawa jest kuriozalna i Sokratesa poprą. Drudzy, będący w większości, uznają, że kpinę z sądu zrobił, więc skazać go trzeba. Jeszcze inni nawet nie zrozumieją co tu się odbyło i w oparciu o plotki i stare o Sokratesie mniemania decyzję podejmą.
Starzec usiadł. Nadszedł czas głosowania. Sędziowie kolejno podchodzili do urny, a kule z ich głosami rytmicznie dudniły o jej dno. Długo trwało nim te głosy policzono. 280 do 220 przeciw Sokratesowi. Teraz już uczniowie nie wytrzymali i korzystając z chwili przerwy podbiegli do niego. Kriton, Fedon, Euklides i wszyscy pozostali otoczyli go gęsto, trzymali mocno jego dłonie i doradzali mu – drżącymi głosami, jeden przez drugiego – aby się przed drugą przemową opamiętał. Że teraz to już nie są żarty, że trzeba mądrze postąpić, że tu o jego życie chodzi. Że jak teraz będzie rozsądne argumenty filozoficzne dawał, to nikogo nie przekona, że powinien na emocjach ludu zagrać, prosić o przebaczenie i zamianę kary na wygnanie. Nawet młody Platon go zaklinał, że wraz z Kritonem dadzą mu tyle pieniędzy, ile trzeba, żeby tylko wnioskował o wykup od wyroku. Ale Sokrates spojrzał tylko na nich ze spokojem. Mam ja teraz, na starość, samemu sobie zaprzeczyć? Sprzedać się miałkim wymogom tłumu? Cóżby wtedy całe moje dotychczasowe życie znaczyło? Takie myśli chodziły mu po głowie.
Odchrząknął więc po raz wtóry i wygłosił drugą mowę. Ze spokojem podziękował sędziom za ich pracę, dodał, że o wyrok nie ma żalu. Ku zdziwieniu wszystkich stwierdził, że nie uchyla się od wyroku. Że nie boi się śmierci, bo nie wie, czy to coś dobrego czy złego. Że za młodu walczył za swą ojczyznę, a potem służył jej całe życie, więc nie chce na starość uchodzić z niej jako banita. Zresztą, gdziekolwiek by zaszedł, ze swych czynów by nie zrezygnował, więc co to za rozwiązanie dla sędziów? Że nie chce zamieniać wyroku śmierci na więzienie, bo za stary jest na to, by czekać swego końca w celi. Że wykupić się nie może, bo przecież pieniędzy nie ma, gdyż nigdy za „nauczanie”, wbrew opiniom niektórych, nie brał zapłaty. A jeśli ma proponować zamianę kary, to wnosi o miejsce w Prytanejon. Prytanejon. Miejsce, w którym najbardziej zasłużeni dla Aten mieli zapewniony wikt i opierunek po kres swych dni. Ta przemowa Sokratesa drażniła sędziów coraz bardziej, musiał w jej trakcie uciszać ich buczenie, teraz jednak – wręcz przekrzykiwać ich gniew. Duma i szczerość filozofa odebrane zostały jako pycha i pogarda. Nie miało już znaczenia, że uwzględnił na koniec prośbę Platona i Kritona o wykup od kary.
Nastąpiło drugie głosowanie. Czysta formalność. Wszak wszyscy spodziewali się tylko jednego wyroku. Fedon rozgoryczony wplótł palce w swe piękne pukle, Platon zdawał się nieobecny, Kriton patrzył na filozofa ze zdumieniem. Reszta bliskich nie wytrzymała i zanosiła się ciężkimi łzami. Zapewne Anytos i Meletos też byli zdumieni. 360 do 140. Wyrok zapadł. Sokrates przemówił więc po raz trzeci. Krótko podziękował sędziom, stwierdził, iż żadnej urazy nie żywi i że czas się z nimi pożegnać. Bo im czas do żywych, a jemu – do umarłych. I że nie wie kto na tym lepiej wychodzi. I odprowadzono go. Do celi, gdzie miał czekać na śmierć.