Film 2.
Film dostępny pod adresem https://zpe.gov.pl/a/D15YyjMD0
Druga część filmu dotyczącego Dzienników Gombrowicza, część druga.
Objaśnij, co oznacza ból powszechny według Gombrowicza. Czu zgadzasz się z twierdzeniem pisarza, że jest wszechobecny? Uzasadnij swoje zdanie.
Rozważ problem: czy istnieją granice szczerości, których twórca nie powinien przekraczać? Przedstaw argumenty na poparcie swojego poglądu.
Fragment do ćwiczeń 1–2
Witold Gombrowicz
Dziennik 1957–1961 (fragmenty)
Rok 1953
Poniedziałek
Ja.
Wtorek
Ja.
Środa
Ja.
Czwartek
Ja.
[…]
Rok 1958
Wtorek
Zdarzyło mi się wczoraj…
[…] Leżałem w słońcu. Sprytnie zaszyty w łańcuchu górskim, jaki tworzy piasek naniesiony wiatrem na krańcu plaży. Są to góry piaskowe, wydmy, obfite w przełęcze, zbocza, doliny, labirynt obły i sypki, gdzieniegdzie porosły krzakiem wibrującym pod nieustannym parciem wiatru. Zasłaniała mnie spora Jungfrau, szlachetnie kubiczna, wyniosła – ale o dziesięć centymetrów od mojego nosa rozpoczynał się wicher, sieczący bez wytchnienia Saharę, paloną słońcem. Żuki jakieś – nie wiem, jak je nazwać – pracowicie snuły się po tej pustyni w celach niewiadomych. I jeden z nich, nie dalej niż na odległość mojej ręki, leżał do góry nogami. Wiatr go przewrócił. Słońce piekło mu brzuch, co zapewne było wyjątkowo nieprzyjemne, zważywszy, że ten brzuch zwykł zawsze pozostawać w cieniu – leżał, przebierając łapkami, i wiadomo było, że nic innego mu nie pozostaje jak tylko monotonne przebieranie łapkami – i już omdlewał, po wielu może godzinach, już konał.
Ja, olbrzym, niedostępny mu swoim ogromem, który to ogrom czynił mnie dla niego nieobecnym – przyglądałem się temu machaniu… i wyciągnąwszy rękę, wydobyłem go z kaźni. Ruszył naprzód, przywrócony w jednej sekundzie życiu.
Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem trochę dalej identycznego żuka, w identycznym położeniu. I wymachiwał łapkami. Nie chciało mi się ruszać… Ale – dlaczego tamtego uratowałeś, a tego nie?… Dlaczego tamten… gdy ten?… Uszczęśliwiłeś jednego, drugi ma się męczyć? Wziąłem patyk, wyciągnąłem rękę – uratowałem.
Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem nieco dalej identycznego żuka, w identycznym położeniu. Przebierającego łapkami. A słońce paliło mu brzuch.
Czyż miałem przemienić moją sjestę w karetkę Pogotowia dla konających żuków? Ale zanadto już zadomowiłem się w tych żukach, w ich wymachiwaniu cudacznie bezbronnym… i chyba zrozumiecie, jeśli już zacząłem to ratowanie, nie miałem prawa zatrzymać się w dowolnym miejscu. Byłoby to straszne wobec tego trzeciego żuka – zahamować akurat na progu jego klęski… zbyt okrutne i niemożliwe jakieś, nie do popełnienia… Ba! Gdybyż pomiędzy nimi a tymi, których wybawiłem, była jakaś granica, coś, co mogłoby upoważnić mnie do zaprzestania – ale właśnie nie było nic, tylko dalszych 10 cm piasku, ciągle ta sama przestrzeń piaskowa, „trochę dalej" wprawdzie, ale tylko „trochę". A przebierał łapkami tak samo! Jednakże rozejrzawszy się, ujrzałem „trochę" dalej jeszcze cztery żuki, wymachujące i palone słońcem – nie było rady, wstałem w całym ogromie swoim i uratowałem wszystkie. Poszły.
Wtedy oczom moim ukazał się stok lśniąco-gorąco-piaszczysty sąsiedniego zbocza, a na nim z pięć lub sześć punkcików wymachujących: żuki. Pośpieszyłem z ratunkiem. Wybawiłem. I jak już sparzyłem się z ich męką, tak bardzo w nią wsiąkłem, że widząc opodal nowe żuki na równinach, przełęczach, w wąwozach, ową wysypkę torturowanych punkcików, jąłem po tym piasku ruszać się jak oszalały, z pomocą, z pomocą, z pomocą! Ale, wiedziałem, to nie może trwać wiecznie – wszak nie tylko ta plaża, ale całe wybrzeże jak okiem sięgnąć było nimi usiane, więc musi nadejść moment, w którym powiem „dość" i musi nastąpić ten pierwszy żuk nieuratowany. Który? Który? Który? Co chwila mówiłem sobie „ten" – i ratowałem go, nie mogąc się zdobyć na tę straszną, nikczemną prawie arbitralność – bo i dlaczego ten, dlaczego ten? Aż wreszcie dokonało się we mnie załamanie, nagle, gładko, zawiesiłem w sobie współczucie, stanąłem, pomyślałem obojętnie „no, dość tego", rozejrzałem się, pomyślałem „gorąco" i „trzeba wracać", zabrałem się i poszedłem. A żuk, ten żuk, na którym przerwałem, pozostał, wymachując łapkami (co właściwie było mi już obojętne, jak gdybym zraził się do tej zabawy – ale wiedziałem, że ta obojętność jest mi narzucona przez okoliczności i niosłem ją w sobie jak rzecz obcą).
Na podstawie powyższego fragmentu filmu wyjaśnij, w jaki sposób Gombrowicz określa swoją rolę w Dzienniku.
Zinterpretuj metaforę zdarzenia opisanego przez autora we fragmencie Rok 1958 – wtorek (Opowieść o żukach).
Określ, jakie cechy gatunkowe dziennika zauważasz w prezentowanych fragmentach.