Witold Gombrowicz
Dziennik 1957–1961 (fragmenty)
Rok 1953
Poniedziałek
Ja.
Wtorek
Ja.
Środa
Ja.
Czwartek
Ja.
[…]
Rok 1958
Wtorek
Zdarzyło mi się wczoraj…
[…] Leżałem w słońcu. Sprytnie zaszyty w łańcuchu górskim, jaki tworzy piasek naniesiony wiatrem na krańcu plaży. Są to góry piaskowe, wydmy, obfite w przełęcze, zbocza, doliny, labirynt obły i sypki, gdzieniegdzie porosły krzakiem wibrującym pod nieustannym parciem wiatru. Zasłaniała mnie spora Jungfrau, szlachetnie kubiczna, wyniosła – ale o dziesięć centymetrów od mojego nosa rozpoczynał się wicher, sieczący bez wytchnienia Saharę, paloną słońcem. Żuki jakieś – nie wiem, jak je nazwać – pracowicie snuły się po tej pustyni w celach niewiadomych. I jeden z nich, nie dalej niż na odległość mojej ręki, leżał do góry nogami. Wiatr go przewrócił. Słońce piekło mu brzuch, co zapewne było wyjątkowo nieprzyjemne, zważywszy, że ten brzuch zwykł zawsze pozostawać w cieniu – leżał, przebierając łapkami, i wiadomo było, że nic innego mu nie pozostaje jak tylko monotonne przebieranie łapkami – i już omdlewał, po wielu może godzinach, już konał.
Ja, olbrzym, niedostępny mu swoim ogromem, który to ogrom czynił mnie dla niego nieobecnym – przyglądałem się temu machaniu… i wyciągnąwszy rękę, wydobyłem go z kaźni. Ruszył naprzód, przywrócony w jednej sekundzie życiu.
Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem trochę dalej identycznego żuka, w identycznym położeniu. I wymachiwał łapkami. Nie chciało mi się ruszać… Ale – dlaczego tamtego uratowałeś, a tego nie?… Dlaczego tamten… gdy ten?… Uszczęśliwiłeś jednego, drugi ma się męczyć? Wziąłem patyk, wyciągnąłem rękę – uratowałem.
Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem nieco dalej identycznego żuka, w identycznym położeniu. Przebierającego łapkami. A słońce paliło mu brzuch.
Czyż miałem przemienić moją sjestę w karetkę Pogotowia dla konających żuków? Ale zanadto już zadomowiłem się w tych żukach, w ich wymachiwaniu cudacznie bezbronnym… i chyba zrozumiecie, jeśli już zacząłem to ratowanie, nie miałem prawa zatrzymać się w dowolnym miejscu. Byłoby to straszne wobec tego trzeciego żuka – zahamować akurat na progu jego klęski… zbyt okrutne i niemożliwe jakieś, nie do popełnienia… Ba! Gdybyż pomiędzy nimi a tymi, których wybawiłem, była jakaś granica, coś, co mogłoby upoważnić mnie do zaprzestania – ale właśnie nie było nic, tylko dalszych 10 cm piasku, ciągle ta sama przestrzeń piaskowa, „trochę dalej" wprawdzie, ale tylko „trochę". A przebierał łapkami tak samo! Jednakże rozejrzawszy się, ujrzałem „trochę" dalej jeszcze cztery żuki, wymachujące i palone słońcem – nie było rady, wstałem w całym ogromie swoim i uratowałem wszystkie. Poszły.
Wtedy oczom moim ukazał się stok lśniąco-gorąco-piaszczysty sąsiedniego zbocza, a na nim z pięć lub sześć punkcików wymachujących: żuki. Pośpieszyłem z ratunkiem. Wybawiłem. I jak już sparzyłem się z ich męką, tak bardzo w nią wsiąkłem, że widząc opodal nowe żuki na równinach, przełęczach, w wąwozach, ową wysypkę torturowanych punkcików, jąłem po tym piasku ruszać się jak oszalały, z pomocą, z pomocą, z pomocą! Ale, wiedziałem, to nie może trwać wiecznie – wszak nie tylko ta plaża, ale całe wybrzeże jak okiem sięgnąć było nimi usiane, więc musi nadejść moment, w którym powiem „dość" i musi nastąpić ten pierwszy żuk nieuratowany. Który? Który? Który? Co chwila mówiłem sobie „ten" – i ratowałem go, nie mogąc się zdobyć na tę straszną, nikczemną prawie arbitralność – bo i dlaczego ten, dlaczego ten? Aż wreszcie dokonało się we mnie załamanie, nagle, gładko, zawiesiłem w sobie współczucie, stanąłem, pomyślałem obojętnie „no, dość tego", rozejrzałem się, pomyślałem „gorąco" i „trzeba wracać", zabrałem się i poszedłem. A żuk, ten żuk, na którym przerwałem, pozostał, wymachując łapkami (co właściwie było mi już obojętne, jak gdybym zraził się do tej zabawy – ale wiedziałem, że ta obojętność jest mi narzucona przez okoliczności i niosłem ją w sobie jak rzecz obcą).