Jacek Dehnel
Lala (fragmenty)
Zygmunt Karpiński był leśnikiem powierzchownie. Owszem, skończył wprawdzie (po jedenastu latach) odpowiednie studia, podobnie jak jego ojciec, wuj i dziadek, ale był – jak go często określała babcia – walizką zmarnowanych talentów: pianistycznego, wynalazczego i jakich tam. To jeden z powodów owej powierzchowności leśnictwa. A drugi? Ha, dziadek jeździł po nadleśnictwach z ramienia AK; pracował dla Kedywu – zbierał szczątki rozerwanych nad lasami niemieckich pocisków V1 i V21, rysował i wysyłał na mikrofilmach do Londynu. [...] [...]
– Kiedy twój dziadek przyjechał i zapytał, czy może zamieszkać we dworze, nie oczarował mnie od razu. Ooo, nie, to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Owszem, uważałam go za przystojnego mężczyznę i człowieka kulturalnego, ale podbił moje serce dopiero pewnego popołudnia, kiedy gotowałam obiad. Spytałam, czy może mi podać sól, która stała na kredensie za jego plecami, a on powiedział: „Proszę pani, podałbym ją pani bezzwłocznie, ale na kolanach usiadła mi kotka, a przecież nie mogę jej spędzić, boby się na mnie śmiertelnie obraziła”. A potem jeszcze ujął mnie swoją nieporadnością, kiedy przyszedł i powiedział: „Proszę pani, nie wiem, jak to się stało, ale uprałem koszule i rozłażą mi się w palcach”. „A jak pan je prał?” „Najzwyczajniej – on mi na to – wziąłem miedniczkę, nalałem wody, wsypałem pudełko proszku i uprałem”. Więc wzięłam go na rozpłodowca.
[...]– I co?– Nic. Próbowaliśmy z twoim dziadkiem, próbowaliśmy, i nic. Musiał wyjechać do Warszawy, bo przecież i obowiązki wobec ojczyzny, i wobec żony, ale obiecał, że wróci.[...]
Babcia natomiast nie wiedziała, że dziadek trzyma w pianinie koncertowym Sommerfelda rysunki techniczne resztek rozerwanych V1 i V2. I nikt nie wiedział, że dziadek konspiruje. Bo dziadek umiał konspirować. Przyszło dwóch takich z lasu, nie partyzantów, tylko jakichś szmondaków. Mówią, że są z AK i rekwirują rower dziadka.– AK? Jakie AK?– Panie, co pan? Armia Krajowa. – Jaka znowu armia? Przecież armia polska została rozbita jesienią trzydziestego dziewiątego roku.– Panie, skądeś się pan urwał? Armia, partyzantka, chłopcy z lasu...– Coś takiego. No cóż, to w takim razie prosiłbym, żeby panowie zostawili mi zaświadczenie, że ja panom tego roweru nie dałem, tylko żeście mi go siłą zabrali. W razie czego.Popukali się palcami w głowy, ale zaświadczenie wystawili. Bo dziadek umiał konspirować. Co innego ten chłopak, który w miesiąc czy dwa po zajęciu Polski zaczął chodzić po wsi ubrany w mundurową kurtkę, bryczesy i sztylpy i namawiać chłopaków do wstąpienia w szeregi partyzanckie. Wstąpili, a w dwa tygodnie później wszystkich, łącznie z watażką w sztylpach, zabrali Niemcy, bo ktoś wydał całą grupę.
Byli przecież i kolaboranci.[...]
Profesor F., taki przyzwoity człowiek, znany z dobrego serca i olbrzymiej wiedzy, szanowany w całych Kielcach. Ale co z tego, jak syna nie umiał wychować? Więc przyszli po syna chłopcy z wyrokiem za kolaborację, drzwi im otworzył ojciec i pyta, w jakiej sprawie. Chłopaki młode, profesor nie tak dawno uczył ich w liceum. Wygadali się.
– Rozumiem – powiedział profesor F. – proszę tylko o chwilę cierpliwości, chciałbym się pożegnać z synem.
Wyszedł do drugiego pokoju, zamknął za sobą drzwi. Chłopcy stali w salonie, usłyszeli wystrzał. Za moment profesor F. wychodzi do nich, blady, i mówi:
– Już nie trzeba. Sprawdzili, bo musieli, taka praca. Wyszli.