Wśród ciągłych wzajemnych grzeczności doszli wreszcie do placu, gdzie znajdowały się instytucje rządowe; wielki dwupiętrowy murowany dom, całkiem biały jak kreda, prawdopodobnie celem usymbolizowania czystości duchowej mieszczących się w nim urzędów. Inne gmachy na placu wielkością swą nie odpowiadały murowanemu domowi. Były to: budka strażnicza, przed którą stał żołnierz z karabinem, dwie albo trzy knajpy dorożkarskie i wreszcie długie parkany ze znanymi napisami, nagryzmolonymi węglem i kredą; nic więcej nie znajdowało się na tym pustym lub, jak u nas mówią, pięknym placu. Z okien pierwszego i drugiego piętra od czasu do czasu wysuwały się nieprzekupne głowy kapłanów Temidy i chowały się natychmiast, widocznie w tym czasie zwierzchnik wchodził do pokoju. Przyjaciele nie weszli, lecz wbiegli po schodach, ponieważ Cziczikow, pragnąc umknąć podtrzymywania ze strony Maniłowa, przyśpieszał kroku. Maniłow zaś ze swej strony również pędził naprzód, usiłując nie pozwolić Cziczikowowi się męczyć – i dlatego byli obaj mocno zdyszani, kiedy weszli do ciemnego korytarza. Wzroku ich nie uderzyła czystość ani korytarza, ani pokojów. Wówczas nie troszczono się o nią jeszcze i to, co było brudne, pozostawało takim nie nabierając pociągającej powierzchowności. Temida przyjmowała gości po prostu, jak stała, w negliżu i w szlafroku. Należałoby opisać izby kancelaryjne, przez które przechodzili nasi bohaterowie, lecz autor żywi wielką obawę w stosunku do urzędów. Jeżeli zdarzyło mu się przechodzić przez nie, nawet przy ich najbardziej świetnym i uszlachetnionym wyglądzie, zawsze starał się przebiec je możliwie najszybciej, ze spuszczonymi pokornie oczami, dlatego też zupełnie nie wie, jak tam wszystko rozwija się i kwitnie. Bohaterowie nasi widzieli dużo papieru i brulionowego, i do czystopisów, pochylone głowy, szerokie karki, fraki, surduty gubernialnego kroju, a nawet wprost jakąś jasnoszarą kurtkę, odcinającą się dość ostro, która przekrzywiwszy głowę na bok i prawie położywszy ją na papierze, pisała żwawo i zamaszyście jakiś protokół w sprawie odebrania ziemi lub opisu majątku, zagrabionego przez jakiegoś poczciwego obywatela, który spokojnie pomimo stanu oskarżenia dożywał swych lat, doczekawszy się i dzieci, i wnuków pod osłoną sądu; dawały się słyszeć urywkami krótkie zdania, wypowiadane głosem ochrypłym: „Fiedosieju Fiedosiejewiczu, pozwoli pan sprawę nr 368!” „Zawsze musi pan gdzieś zapodziać korek od rządowego kałamarza!” Niekiedy głos bardziej wyniosły, niewątpliwie jednego ze zwierzchników, rozlegał się nakazując: „Masz, przepisz, a jak nie, to zdejmę ci buty i posiedzisz sześć dni bez jedzenia”. Pióra sprawiały taki hałas, jakby kilka wozów z chrustem przejeżdżało przez las, zawalony na ćwierć arszynaarszynarszyna uschłymi liśćmi. Cziczikow i Maniłow podeszli do pierwszego stołu, gdzie siedziało dwóch urzędników w bardzo jeszcze młodym wieku.
– Pozwolą panowie zapytać, gdzie tu się załatwia akty kupna?
– A czego panowie sobie życzą? – spytali obaj urzędnicy odwracając się.
– Mam złożyć podanie.
– A co pan takiego kupił?
– Chciałbym się przede wszystkim dowiedzieć, gdzie się załatwia akty, tu czy gdzie indziej?
– Proszę najpierw powiedzieć, co pan kupił i za jaką cenę, wówczas powiemy, gdzie; bo tak, to nie wiadomo.
Cziczikow od razu spostrzegł, że urzędnicy byli po prostu ciekawi, jak wszyscy młodzi urzędnicy, oraz chcieli nadać sobie i swym funkcjom więcej wagi i znaczenia.
– Słuchajcie, moi drodzy – rzekł – wiem bardzo dobrze, że wszystkie sprawy sprzedaży, bez względu na cenę, znajdują się w jednym miejscu, i dlatego proszę was o pokazanie nam tego stołu; a jeśli nie wiecie, co się tu u was dzieje, to zapytamy innych.
Urzędnicy nic na to nie odpowiedzieli, tylko jeden z nich wskazał palcem w kąt pokoju, gdzie za stołem siedział jakiś staruszek znaczący jakieś papiery. Cziczikow i Maniłow przeszli pomiędzy stołami wprost na niego. Stary pracował nader pilnie.
– Pozwoli pan zapytać – rzekł Cziczikow kłaniając się – czy tutaj załatwia się akty kupna?
Stary podniósł oczy i wyrzekł powoli:
– Tu nie załatwia się aktów kupna.
– Gdzie więc?
– To w wydziale transakcyj.
– A gdzie jest ten wydział transakcyj?
– To u Iwana Antonowicza.
– A gdzie jest Iwan Antonowicz?
Starzec wskazał palcem w inny kąt pokoju. Cziczikow i Maniłów udali się do Iwana Antonowicza. Iwan Antonowicz zdołał już zapuścić żurawia w tył i obejrzał ich z ukosa, lecz w tejże chwili jeszcze uważniej zatopił się w pisaniu.
– Pozwoli pan zapytać – rzekł Cziczikow kłaniając się – czy tu jest wydział transakcyj?
Iwan Antonowicz, jak gdyby wcale nie słyszał, zagłębił się zupełnie w papierach nic nie odpowiadając. Widać było od razu, że to człowiek w poważnym wieku, a nie żaden młody papla i wiercipięta. Iwan Antonowicz, zdaje się, miał już dobrze po czterdziestce; włosy jego były czarne, gęste, cały środek twarzy występował mu naprzód i wchodził w nos, słowem, była to twarz, którą nazywa się pospolicie zakazaną gębą.
– Pozwoli pan zapytać, czy tu jest wydział transakcyj? – rzekł Cziczikow.
– Tutaj – rzekł Iwan Antonowicz, odwrócił swą zakazaną gębę i znowu wziął się do pisania.
– Mam taką oto sprawę: zakupiłem u różnych posiadaczy tutejszego powiatu chłopów na przesiedlenie; kontrakt gotowy, pozostaje tylko potwierdzić go.
– Sprzedawcy obecni?
– Niektórzy są tutaj, od innych są pełnomocnictwa.
– Podanie pan przyniósł?
– Przyniosłem i podanie. Chciałbym... muszę się śpieszyć... Czy nie można by na przykład sprawy załatwić dziś?
– Akurat, dzisiaj!... Dzisiaj nie można – rzekł Iwan Antonowicz. – Trzeba jeszcze sprawdzić, czy nie ma sprzeciwów.
– Zresztą co do tego, aby sprawę przyśpieszyć, to Iwan Grigorijewicz, prezes, jest moim wielkim przyjacielem...
– Ale Iwan Grigorijewicz nie jest sam jeden na świecie; są jeszcze inni – rzekł surowo Iwan Antonowicz.
Cziczikow zrozumiał przymówkę zamkniętą w słowach Iwana Antonowicza i rzekł:
– I inni nie zostaną pokrzywdzeni; sam służyłem, znam się na tym...
– Niech pan idzie do Iwana Grigorijewicza – rzekł Iwan Antonowicz głosem nieco uprzejmiejszym. – Niech on wyda dyspozycje komu należy, a z naszej strony nie będzie przeszkód. Cziczikow wyjąwszy z kieszeni asygnatę położył ją przed Iwanem Antonowiczem, czego ten zupełnie nie zauważył i zaraz nakrył asygnatę książką. Cziczikow już mu ją chciał wskazać, lecz Iwan Antonowicz ruchem głowy dał poznać, że nie trzeba.
– On panów zaprowadzi na audiencję – rzekł Iwan Antonowicz, skinął głową i jeden z kapłanów znajdujących się w tym samym miejscu, składający z taką gorliwością ofiary Temidzie, iż pękły mu oba rękawy i od dawna wyłaziła mu stamtąd podszewka, za co też dostał w swoim czasie rangę registratora kolegialnego, usłużył naszym znajomym, jak niegdyś Wergiliusz usłużył Dantemu, i zaprowadził ich do gabinetu, gdzie stał tylko szeroki fotel, a na nim przy stole, za zwierciadłem sprawiedliwości i z dwiema grubymi księgami siedział sam prezes, jak słońce.