Isaac Bashevis Singer
[Jasza]
Jasza, jak każdy sztukmistrz, nie cieszył się poważaniem społeczności. Nie nosił brody, a do synagogi chodził tylko w święta Rosz Haszana i Jom Kippur, a i to jeśli przebywał wtedy w Lublinie. Za to Estera nosiła zwyczajową chustkę na głowie i prowadziła kuchnię koszerną; przestrzegała szabasu i wszystkich nakazów. Jasza spędzał szabas na rozmowach i paleniu papierosów w towarzystwie muzykantów. Poważnym moralistom, którzy usiłowali go sprowadzić na drogę cnoty, odpowiadał zawsze: „Kiedy byliście w niebie? Jak wyglądał Bóg?”.
Wszelka dyskusja z nim była bardzo ryzykowna, nie był bowiem głupcem, umiał czytać po rosyjsku i po polsku, a nawet dużo wiedział o sprawach żydowskich. Zuchwalec! Kiedyś spędził całą noc na cmentarzu, aby wygrać zakład. Potrafił chodzić po linie, ślizgać się na drucie, wspiąć się na ścianę, otworzyć każdy zamek. Ślusarz Abraham Lejbuś założył się o pięć rubli, że zrobi zamek, którego Jasza nie potrafi otworzyć. Pracował nad nim miesiącami, a Jasza otworzył go dłutem szewskim. W Lublinie powiadano, że gdyby Jasza wybrał sobie zawód złodzieja, żaden dom nie byłby bezpieczny. Minęły dwa dni wylegiwania się w łóżku i Jasza wstał ze słońcem. Był to niski mężczyzna o szerokich barach i wąskich biodrach; jasne włosy wiły mu się niesfornie, oczy miał wodnistoniebieskie, cienkie wargi, spiczastą brodę i krótki słowiański nos. Prawe oko miał nieco większe od lewego, co sprawiało, że wyglądał, jak gdyby ciągle bezczelnie i drwiąco mrugał. Ukończył już czterdzieści lat, choć wydawał się o dziesięć lat młodszy. Palce u nóg miał niemal tak długie i chwytne jak u rąk, trzymając w nich pióro potrafił podpisać się zamaszyście. Potrafił również łuskać nimi groch. Wyginał swoje ciało we wszystkich kierunkach – powiadano, że ma giętkie kości i jest jak z gumy. Rzadko występował w Lublinie, ale ci nieliczni, którzy go widzieli, zachwycali się jego umiejętnościami. Potrafił chodzić na rękach, połykać ogień lub miecze, fikać koziołki jak małpa. Nikt nie mógł mu dorównać. Można go było uwięzić nocą w pokoju, zamknąć drzwi od zewnątrz, a następnego ranka Jasza przechadzał się nonszalancko po rynku, kłódka zaś nadal wisiała na drzwiach. Potrafił dokonać tego nawet ze związanymi rękami i nogami. Byli tacy, którzy twierdzili, że uprawia czarną magię i posiada czapkę niewidkę, dzięki czemu może przecisnąć się przez szpary w murze; inni zaś mówili, że jest po prostu mistrzem iluzji.
Wstał teraz, nie polewając rąk wodą, jak to powinien był uczynić, nie zmówił również porannej modlitwy. Wciągnął zielone spodnie, włożył czerwone pantofle domowe i czarną aksamitną kamizelkę przybraną srebrnymi cekinami. Ubierając się, skakał i błaznował jak uczniak, gwizdał na kanarki, zagadywał do małpki Joktana, mówił do psa Hamana i do kota Mecoce. Była to tylko część jego menażerii. W podwórzu trzymał pawia i pawicę, parę indyków, stadko królików, a nawet węża, którego trzeba było co drugi dzień karmić żywą myszą.
Poranek był ciepły, zbliżało się święto Szewuot. W ogródku Estery pojawiły się już zielone pędy. Jasza otworzył drzwi stajni i wszedł do środka. Wciągnął głęboko zapach końskiego gnoju i pogłaskał klacze. Po czym wyczesał je zgrzebłem i nakarmił resztę zwierząt. Czasami po powrocie z podróży nie znajdował któregoś ze swoich faworytów, ale tym razem żadne ze zwierząt nie padło.
Był w dobrym humorze, poszedł więc na przechadzkę po swej posiadłości. Na podwórzu zieleniła się trawa, rosło tam mnóstwo kwiatów: żółte, białe, nakrapiane pączki oraz kiście kwiatów rozwiewających się za każdym podmuchem. Gęsta roślinność i osty sięgały niemal dachu szopy. Motyle polatywały tu i tam, brzęczały pszczoły, przenosząc się z kwiatu na kwiat. Każdy liść, każda łodyżka miała swego mieszkańca: a to robaka, a to owada, komara czy inne stworzonko ledwo dostrzegalne gołym okiem. Jak zwykle, Jasza dziwował się temu wszystkiemu. Skąd się wzięły? Jak istniały? Co robiły w nocy? Ginęły w zimie, ale latem znów roiło się od nich. Jak to się działo? W karczmie Jasza udawał ateistę, choć w rzeczywistości wierzył w Boga. Wszędzie znać było rękę boską. Każdy kwiat drzewa owocowego, każdy kamyk i ziarnko piasku głosiło Jego obecność. Liście jabłoni, mokre od rosy, skrzyły się jak świeczki w porannym świetle. Dom stał na skraju miasta i Jasza widział przed sobą rozległe łany pszenicy, teraz zielonej, ale za sześć tygodni już złotożółtej, gotowej do zżęcia. „Kto to wszystko stworzył? – pytał siebie Jasza. – Czyżby słońce? Jeśli tak, to może słońce jest Bogiem”. Jasza przeczytał w jakiejś świętej księdze, że Abraham czcił słońce, zanim uznał istnienie Jehowy.
Nie, nie był analfabetą. Jego ojciec był człowiekiem uczonym, a Jasza studiował nawet Talmud jako chłopiec. Po śmierci ojca radzono mu kontynuować naukę, on tymcza- sem wstąpił do cyrku. Był półżydem – ani żydem, ani chrześcijaninem. Wypracował sobie swoją własną religię. Istniał według niego Stwórca, lecz nikomu się nie objawiał, nie udzielał żadnych wskazówek, co wolno, a czego nie wolno. Ci, którzy przemawiali w Jego imieniu, kłamali.
[...]
W Szewuot wszystkie świątynie, domy modlitwy i chasydzkie izby modlitewne były przepełnione. Nawet Estera włożyła kapelusz, który zrobiła sobie do ślubu, wzięła modlitewnik ze złotymi grawerowanymi literami i skierowała się do synagogi dla kobiet. Jasza pozostał jednak w domu. Skoro Bóg nie odpowiada, po cóż zwracać się do Niego? Zabrał się do czytania grubej polskiej książki o prawach przyrody, którą kupił w Warszawie. Wszystko tam wytłumaczono: prawo ciężkości, to, że magnes ma biegun północny i południowy, jak podobieństwa się przyciągają, a przeciwieństwa odpychają. Wszystko tam było: dlaczego statek utrzymuje się na wodzie, jak działa prasa hydrauliczna, jak piorunochron przyciąga pioruny, jak para porusza lokomotywę. Jasza uważał, że takie informacje mają nie tylko zasadnicze znaczenie, lecz także są interesujące. Latami chodził na linie, nie wiedząc, że udawało mu się to tylko dlatego, iż potrafił utrzymać swój środek ciężkości dokładnie nad liną. Kiedy jednak skończył tę rewelacyjną książkę, wiele pytań pozostało wciąż bez odpowiedzi. Dlaczego ziemia przyciąga do siebie kamień? Co to właściwie jest przyciąganie ziemskie? I dlaczego magnes przyciąga żelazo, a miedź nie? Co to jest elektryczność? I skąd się to wszystko bierze: z nieba, z ziemi, ze słońca, z księżyca, z gwiazd? W książce wspomniano o teorii systemu słonecznego Kanta i Laplace’a, lecz jakoś nie brzmiało to przekonywająco. Emilia podarowała Jaszy pracę o religii chrześcijańskiej, napisaną przez profesora teologii, jednakże opowieść o niepokalanym poczęciu i wyjaśnienie istoty Trójcy – Ojciec, Syn i Duch Święty – wydawały się Jaszy jeszcze bardziej niewiarygodne niż cuda, które chasydzi przypisywali swoim rabinom. „Jak ona może w to wierzyć? – zapytywał siebie. – Nie, ona tylko udaje. Oni wszyscy udają. Cały świat odgrywa farsę, ponieważ każdy wstydzi się powiedzieć: nie wiem”.
Chodził tam i z powrotem po pokoju. Zawsze kiedy zostawał sam w domu, a inni poszli do świątyni, przychodziły mu rozmaite myśli do głowy. Jak to się stało? Jego ojciec był pobożnym, ubogim Żydem i handlował towarami żelaznymi. Matka umarła, gdy Jasza miał siedem lat, ojciec nie ożenił się powtórnie i chłopiec wychowywał się sam. Jednego dnia szedł do chederu, a następne trzy dni opuszczał. W sklepie jego ojca znajdowało się mnóstwo zamków i kluczy, które bardzo Jaszę ciekawiły. Grzebał w jakimś zamku dopóty, dopóki nie otworzył go bez klucza. Kiedy z Warszawy i innych dużych miast przyjeżdżali do Lublina kuglarze, Jasza łaził za nimi, obserwując ich sztuczki, a później starał się je naśladować. Zauważywszy jakąś sztuczkę karcianą, tak długo manipulował talią kart, póki się jej nie nauczył. Widział kiedyś występy linoskoczka i zaraz poszedł do domu spróbować swoich sił. Spadał i znów wchodził na linę. Uganiał się po dachach, pływał na głębinie, skakał z balkonów (na słomę wyrzuconą z sienników przed Pesach), ale nigdy jakoś nic mu się nie stało. Oszukiwał w modlitwie i bezcześcił szabas, wciąż jednak wierzył w swego anioła stróża, który go pilnował i strzegł przed niebezpieczeństwem. Mimo że miał opinię niewierzącego, łobuza i dzikusa, zakochała się w nim porządna dziewczyna, Estera. Włóczył się z cyrkiem, z treserem niedźwiedzi, a nawet z polską wędrowną trupą, która wystę- powała w remizach strażackich, lecz Estera czekała cierpliwie, przebaczając mu wszystkie jego grzeszki. Dzięki niej miał dom i posiadłość. Świadomość, że Estera na niego czeka, budziła w nim ambicję polepszenia swej pozycji, dostania się do cyrku warszawskiego i teatrzyków letnich; marzył, aby stać się sławnym w całej Polsce. Nie był już teraz ulicznym kuglarzem, który włóczy się po miasteczkach z harmonią i małpą – ale artystą. Gazety go wychwalały, nazywały mistrzem, wielkim talentem; arystokraci i wielkie damy przychodzili za kulisy witać się z nim. Wszyscy mówili, że gdyby mieszkał w zachodniej Europie, byłby już sławny na cały świat.
Lata mijały, trudno mu było powiedzieć, kiedy. Czasami czuł się młodym chłopcem, kiedy indziej wydawało mu się, że ma sto lat. Nauczył się polskiego, rosyjskiego, gramatyki i arytmetyki, wertował podręczniki z zakresu algebry, fizyki, geografii, chemii i historii. Umysł miał nafaszerowany faktami, datami, wiadomościami. Pamiętał wszystko, niczego nie zapomniał. Jedno spojrzenie wystarczało mu na ocenę człowieka. Wystarczało otwo- rzyć usta, a Jasza już wiedział, co się powie. Potrafił czytać z zawiązanymi oczami, znał się doskonale na mesmeryzmie, magnetyzmie i hipnozie. Lecz to, co działo się z nim i Emilią, wdową po profesorze, pochodzącą z bardzo dobrej rodziny, to było coś zupełnie innego. Nie on ją magnetyzował, ale ona jego. Myśl o niej nie opuszczała go nigdy, nawet gdy dzieliło ich wiele mil. Czuł jej spojrzenie, słyszał jej głos, wdychał jej zapach. Był cały napięty, jak gdyby chodził po linie. Gdy tylko zasnął, przychodziła do niego, w duchu tylko, a jed- nak tętniąca życiem, szepcząca czułe słówka, całując go, tuląc, obsypując pieszczotami; co najdziwniejsze, towarzyszyła jej córka, Halina.