Audiobook
Zapoznaj się z audiobookiem i fragmentem Domu dziennego, domu nocnego. Następnie wyjaśnij, dlaczego osoba mówiąca w tekście przyrównuje dom do budyniu i wyobraża sobie go jako coś do zjedzenia? Jaki ma to związek z teorią Gastona Bachelarda?
Zapoznaj się z treścią audiobooka i fragmentem Domu dziennego, domu nocnego. Następnie wyjaśnij, dlaczego osoba mówiąca w tekście przyrównuje dom do budyniu i wyobraża sobie go jako coś do zjedzenia? Opisz, jaki ma to związek z teorią Gastona Bachelarda?
Tekst źródłowy do poleceń nr 1‑2 i ćwiczenia nr 1
Mój pałacJa też urodziłam się w pałacu. Był to pałac myśliwski przerobiony na szkołę. W tamtych czasach nie mówiło się „pałac”, tylko „budynek”. To słowo kojarzyło mi się z budyniem, nie z budowaniem, dlatego wyobrażałam sobie mój dom jako coś do jedzenia.
Pewnie go kiedyś nieopatrznie zjadłam, bo teraz mam go w sobie – wielopiętrową budowlę wewnątrz mnie. Jej kształt nie jest jednak ani stały, ani przewidywalny. To znaczy, że pałac jest żywy, że zmienia się razem z mną. Mieszkamy w sobie nawzajem. On we mnie, ja w nim, chociaż czasem czuję się w nim jak gość, a czasem wiem, że to ja go posiadam. W nocy pałac staje się wyraźniejszy, przebija się przez ciemność, świeci zielonkawym światłem. W świetle słonecznym jest zbyt jaskrawy, dlatego za dnia pałac staje się widoczny, ale wciąż czuję go w sobie.
Jego piwnice ciągną się labiryntami; ich maleńkie okienka wychodzą na zarośnięte trawą wewnętrzne podwórka. W wilgotnym podziemnych pomieszczeniach oddzielonych od siebie cienkimi ścianami leżą sterty kiełkujących ziemniaków, stoją beczki z kiszonymi ogórkami, o których wszyscy zapomnieli, więc pokryły się delikatnym puszkiem pleśni. Wiem, że piwnice ciągną się w głąb ziemi, wydaje się nawet, że znam przejścia prowadzące do podziemnych jaskiń. Ich znalezienie jest zarówno ekscytujące, jak i niebezpieczne – można zgubić powrotną drogę.
Pałac bywa i zamieszkany i opustoszały. Czasem odbywają się tutaj jakieś naukowe kongresy, wtedy zjeżdża do niego mnóstwo gości, trwają obrady, wystawne kolacje. Wtedy pałac funkcjonuje jak hotel. Ale czasami pozostaje pusty, a nawet opuszczony. Znikają zeń meble, posadzki są zerwane, kominki zburzone, wszelkie schody stają się chwiejne, spróchniałe, urywają się nagle pod nogami idących i odkrywają nieoczekiwane przepaście. Wtedy w opuszczonym pałacu zamieszkują zwierzęta. Widziałam sarny śpiące na stosach tekturowych pudeł, widziałam psy zwinięte w kłębek na spłowiałych sofach, słyszałam w pustym korytarzu lekkie, puszyste uderzenia kocich łap. Słyszałam też potężny tupot po marmurowych schodach, ale nigdy nie zgadłam, co to mogło być za zwierzę.
Parter – to wielki hall przedzielony na pół ozdobną metalową kratą. Tutaj mój ojciec ma swoje akwaria. Zielonkawa woda zwalnia czas – ryby poruszają się wolno, z gracją. Mówią coś, ich usta się ruszają, ale ja ich nie słyszę. Welony, te rybie Marlin Monroe, ciągną za sobą tiulowe suknie, wibrują światła ławic neonów. Akwaria toną w otoczeniu agaw. Ich mięsiste, ostre palce przebijają przestrzeń. Ktoś nie mógł się powstrzymać, żeby na ich zielonych liściach nie wydrapać swojego inicjału. Albo „Kocham Ewę”. Agawa goi te rany i w ten sposób uwiecznia na swoim ciele cudze wyznania. Z hallu wchodzi się do biblioteki. Wśród setek, a może tysięcy książek obłożonych w szary papier z wypisanym na grzbiecie numerem, jest gdzieś pierwsza książka, jaką przeczytałam – zwarty, gruby tom wypełniony ciasno literami, równoległe ścieżki podróżne, obietnice wielu istnień, wielu światów. Jej kartki kusiły moje oczy, ściągały mój wzrok z nieba, czubków drzew, powierzchni stawu, pokrętnych przestrzeni między drzewami do małego prostokąta tuż przed oczami, gdzie w każdej chwili może rozegrać się przedstawienie.
Na piętro prowadzą szerokie schody wyłożone chodnikiem. Na piętrze są sypialnie i dwie duże sale wykładowe. A może balowe? Ich parkiet pamięta wszystkie możliwe taneczne kroki. W tej drugiej sali, tej z wyjściem na taras, i park, i salę. Zanim się dowiedziałam wszystkiego o lustrach, wiedziałam, że dzięki nim można się dostać do innej części pałacu, tej, o której wszyscy zapomnieli. Są tam wąskie przejścia kute w skale, krużganki i wysokie dziedzińce. Znalazłam tam ustawione niedbale kamienne rzeźby. Rozumiem, że musiały się tutaj znaleźć. Na wygnaniu. Ich estetyka wydaje się nie do przyjęcia nawet najbardziej dziwacznym miłośnikom sztuki – to grubo ciosane wizerunki pół ludzi, pół zwierząt. Pada na nie deszcz i wymywa szczegóły.
Ponad ostatnimi piętrami, małymi i dusznymi, jest strych. Pamiętam schody, jakie tam prowadzą: najpierw szeroki, z ozdobnymi tralkami i wyślizganymi poręczami, potem nagle skręcają w powietrzu i zmieniają się w wąskie spróchniałe stopnie. Trzeba iść blisko ściany, przylgnąć do jej gładkiej powierzchni, żeby noga nagle nie ugrzęzła w dziurze.
Strych jest ogromny. Drewnianą podłogę przykrywa kurz. Jego gruba warstwa pokrywa też wszystkie obecne tu przedmioty, tak że te najmniejsze stają się nierozpoznawalnymi kupkami pyłu – mały wyschnięty ogryzek jabłka zamienia się w puszyste symetryczne wybrzuszenie; leżący kij od szczotki tworzy zaskakującą falę na powierzchni desek.
Na strychu można zabłądzić – jest zbyt wielki, żeby nauczyć się go na pamięć. Wiem, że w którymś kącie leży stary materac, miejsce dawno zapomnianych niedozwolonych zabaw. Ale czyich, tego nie potrafię sobie przypomnieć. Najbardziej jednak zdumiewającą tutaj rzeczą są okna w spadzistym stropie – nieduże, umieszczone odrobinę za wysoko, tak że trzeba wspiąć się na palce, żeby przez nie wyjrzeć na zewnątrz. Ale widok z niech jest niezwykły. Nie da się zapomnieć tego, co się zobaczyło. Okazuje się wtedy, jak wielki, jak potężny jest pałac. Z okien strychu wszystko wydaje się maleńkie i nierzeczywiste – jak sztuczny świat zbudowany specjalnie dla elektrycznej kolejki, jak budowle z lego, jak pejzażyki z disnejowskich kreskówek. I widać tak wiele z tego świata – lasy, pola, rzeki i trakcje kolejowe, wielkie miasta i porty, pustynie i autostrady. Właściwie – choć nie wiem, jak to możliwe – widać stąd krzywiznę kuli ziemskiej. Ten widok zapiera dech; potem tęskni się za nim i myśli, żeby móc znowu wyrwać się z dołu i po niepewnych schodach wejść na strych, stanąć wśród pasiastych smug słońca i znów podnieść się na palce i zobaczyć to, co jest na zewnątrz.
Powiedziałam Marcie, że każdy z nas ma dwa domy – jeden konkretny, umiejscowiony w czasie i przestrzeni; drugi – nieskończony, bez adresu, bez szans na uwiecznienie w architektonicznych planach. I że w obu żyjemy równocześnie.
Źródło: Olga Tokarczuk, Mój pałac, [w:] tejże, Dom dzienny, dom nocny, Kraków 2017, s. 266–271.
Scharakteryzuj poszczególne poziomy domu nawiązując do teorii domu rodzinnego i domu onirycznego Bachelarda.
Zapoznaj się z cytatem pochodzącym z tekstu Bachelarda. Następnie dokonaj analizy fragmentu z Domu dziennego, domu nocnego, w którym osoba mówiąca w tekście opowiada o oknach znajdujących się na strychu.
Dom rodzinny i dom oniryczny[...]
Wątki tak szczegółowe jak okno nabierają pełnego znaczenia wówczas dopiero, gdy uświadomimy sobie dośrodkowy charakter domu. Jesteśmy ukryci u siebie w domu i wyglądamy na zewnątrz. Okno w domu położonym wśród pól to otwarte okno, spojrzenie zwrócone ku równinie, ku dalekiemu niebu, ku światu zewnętrznemu w głęboko filozoficznym sensie tych słów. Człowiekowi, który marzy przy zamkniętym oknie – a nie wychyla się z okna czy jakiegokolwiek okienka – dom uświadamia istnienie świata zewnętrznego, który tym bardziej różni się od wnętrza, im dany pokój jest przytulniejszy. Mogłoby się zdawać, że dialektyka przytulności i świata nabiera precyzyjnych kształtów dzięki odczuciom istoty ukrytej, która ogląda świat zza okna.
[...]
Źródło: Gaston Bachelard, Dom rodzinny i dom oniryczny , [w:] Gaston Bachelard, Wyobraźnia poetycka.
Napisz esej, w którym przedstawisz swoją własną teorię dotyczącą metaforyki dachu. Odwołaj się do zamieszczonego poniżej fragmentu Domu dziennego, domu nocnego, poznanych podczas lekcji elementów teorii Gastona Bachelarda oraz innych tekstów kultury.
DachyW rodzinie Goetzenów był jeden profesor, prawdziwy profesor, który całe życie czytał książki, studiował, podróżował i którego nie zajmowały ogrody. Nazywał się Jonas Gustav Wolfgang Tschischwitz von Goetzen. W ciągu swojego długiego życia (1862‑1945) napisał wiele książek o historii religii, z których najważniejszymi były „Das Heilige. Über Schlesiens Mystik” (1914) oraz „Der Ursprung der Religion” (1918). W życiu miał dwie pasje: religię i dachy. Musiało być coś wspólnego w tych dwóch tematach, tak myślał, musiały się jakoś dopełniać. Religią zainteresował się jako młody chłopiec, w czasie jednej bożonarodzeniowej mszy w wiejskim kościele, gdzie na owalnym obrazie wokół Matki Boskiej unosili się święci z atrybutami swoich męczeńskich śmierci. Dachy – były pasją powstałą później, podczas kolejnej przebudowy pałacu, gdy trzeba było zmienić całe stare pokrycie i nałożyć nowoczesną dachówkę. Cokolwiek miał robić Jonas Gustav Wolfgang, zawsze musiało to być dokładne, pieczołowite i staranne. Przeczytał więc wszystko o dachach, pokryciach, dachówkach i gontach. W przypływie rewolucyjnej odwagi, jaką pachniał na początku wieku cały zeitgeist, zdecydował się na zmianę tradycyjnej karpiówki, zwanej berlinką, na bardziej uniwersalną, w estetyce gotycką, nawiązującą do architektury Zachodu – jasnoceglastą „mniszkę”. Odtąd Szlos był z powodu pokrycia dachu ewenementem na Śląsku. Przyjeżdżali go oglądać bliżsi i dalsi sąsiedzi, księża i architekci. Szlos wyglądał jak burgundzki zamek, jak klasztory w Bawarii.
Gdziekolwiek Jonas Gustaw Wolfgang wyjeżdzał, jego oczy szukały dachów. Niby nieuważnie, powoli przesuwały się z pociągów po górnych strefach mijanych miast, ale w gruncie rzeczy widziały każdy komin, każdy spad. Dzięki rodzajom dachów Jonas orientował się, w jakiej części Europy się znalazł.
Studiował w Lozannie i Genewie. Poznał tam Freuda, Frazera i Durkheima. Ogromne wrażenie zrobił na nim Rudolf Otto. Szwajcarskie dachy są jednymi z najpiękniejszych na świecie. Dachówki robią tam z niezwykłej, wielokolorowej gliny i nie ma dachu, który byłby jednolity w kolorze. Płaszczyzny mienią się odcieniami, zadziwiają tysiącem kolorów, jakie może przyjąć zwykła glina. Wyglądają jak patchworki. W Szwajcarii trzeba zawsze brać pokoje na najwyższych piętrach hoteli i patrzeć z okien na te fascynujące dachy. Dachówek nie układa się tak jak na Śląsku, w koronkę, ale w rybią łuskę, więc domy wyglądają jak wielkie by odwrócone brzuchami do góry, wyrzucone na ląd z jakichś niewyobrażalnych mórz.
Potem, w Heidelbergu, zrobił doktorat z życia i pism legendarnej śląskiej świętej o imieniu Kummernis. Wykładał także na uniwersytecie, a specjalizował się w sektach działających na Śląsku w okresie reformacji. Zwłaszcza w szwenkfeldystach i nożownikach. Pisał o tym artykuły.
Dachy w Heidelbergu są typowo niemieckie - czerwone i stalowe. Strzeliste zwieńczenia kościołów mają antracytowy kolor, który uspokaja oczy. Po wykładach szedł spacerem na zamek i patrzył z góry na miasto szemrzące wieczorami od taniego studenckiego wina z jabłek i naukowych teorii.
Istnieje jakiś ulotny związek między religią ludzi a dachem domu. Pierwsze skojarzenie jest banalne – że to najwyższa sfera. Nic z tego skojarzenia nie wynika. Ale chodzi o co innego. Jonas Gustaw Wolfgang wpadł na to kiedyś, patrząc właśnie z tarasów heidelberskiego zamku na miasto – zarówno dach, jak i religia jest ostatecznym zamknięciem, jest zwieńczeniem, które jednocześnie zamyka przestrzeń, oddziela ją od reszty przestrzeni, od nieba, od wysokości i strzelistej nieskończoności świata. Dzięki religii można normalnie żyć i nie przejmować się wszelką nieskończonością, która inaczej byłaby nie do zniesienia, a dzięki dachom schować się bezpiecznie przed wiatrem, deszczem i radiacjami kosmosu. Chodzi tu o coś w rodzaju klapy, rozłożenia parasola, ukrycia się, zasunięcia włazu, a więc oddzielenia się, umknięcia w bezpieczne, dobrze znajome, umeblowane obszary.
Źródło: Olga Tokarczuk, Dachy, [w:] tejże, Dom dzienny, dom nocny, Kraków 2017, s. 271–274.