Schulza pasjonują maski, manekiny, figury z wędrownego; przygląda się z uwagą niedorozwiniętej Tłui, postaciom kalek czy szaleńców. Jego świat nie jest więc światem, w którym forma dobrze przylega do rzeczy – raczej się od niej odkleja, podlega odkształceniom, materia ma własną dynamikę, rozradza się sama w formach często tandetnych, niesięgających doskonałości pierwotnych bożych kreacji. Lichota, niedoskonałość są stałymi atrybutami rzeczywistości. Dobrze to widać w obrazach ulicy Krokodyli, która tylko imitowała wielkomiejski szyk i przepych. U Schulza wiąże się to z ulokowaniem na peryferiach – miasta, świata. Ulica Krokodyli położona jest daleko od centrum, samo miasteczko opisane w opowiadaniach jest prowincjonalne, podobnie prowincjonalny, podejrzany charakter mają wykłady, które Ojciec robi szwaczkom, zbiory miejscowego muzeum i wiele innych rzeczy. Dlatego właśnie nad świetnościami Schulzowskiego miasta zawisa ironia. Jej obecność wynika stąd, że tam wszystko i wszyscy tylko starają się być na wysokościach, w rzeczywistości do nich nie dorastając.
Ale Schulz dowodzi również w swych opowiadaniach czegoś przeciwnego: że centrum świata może znajdować się w dowolnym punkcie, bo ma charakter podmiotowy, jego położenie zależy od jednostki, która wokół siebie świat porządkuje, albo od społeczeństwa tworzącego swoją mityczną historię. Taka historia musi być kompletna, to znaczy świat w skali miasteczka na kresach, w którym mieszka prowincjonalna społeczność, musi być miniaturą świata w całości, choćby to dumne uroszczenie odsłaniało co krok swe śmieszności i fundamentalną niemożność sprostania zadaniu. Schulzowski świat jest więc zabawny, tandetny, poniżej wielkich oczekiwań, nie sposób oglądać go bez ironii, ale ożywia go wciąż żar wielkiego zamierzenia, którym jest wpisanie porządku kosmicznego w porządek małego, prowincjonalnego miasta na kresach Polski i Europy, a także porządku rządzącego życiem człowieka w ogóle w porządek biografii popadającego w coraz większe finansowe i zdrowotne tarapaty drobnego kupca bławatnego i jego rodziny.
Prowincjusze tworzą często takie uniwersalne panoramy, które za scenerię mają ich „małe ojczyzny” i które przydają znaczenia temu oto życiu jednostki i temu miejscu na mapie – inaczej musieliby zwątpić w sens i ważność własnej egzystencji. Taka mityzacja rzeczywistości ma jeszcze inną, nie mniej ważną funkcję: pozwala uwierzyć w niezniszczalność świata – bo świat mityczny powtarza niestrudzenie, aż po kres czasu, te same historie, tak jak co roku po zimie przychodzi wiosna i odrodzenie życia po – zawsze nieostatecznej – śmierci. Schulz żył w czasach przechodzących przez jego okolice wielkich światowych wojen. Pierwsza zaznaczyła się w jego życiu zniszczeniem domu przy drohobyckim rynku, miejsca, w którym spędził dzieciństwo i które było scenerią jego opowiadań. Druga najpierw wygnała go z kolejnego domu, przy ulicy Floriańskiej, gdzie mieszkał wraz z rodziną w okresie dwudziestolecia, potem przyniosła mu śmierć z ręki gestapowca niecałe sto metrów od miejsca, w którym pięćdziesiąt lat wcześniej się urodził.
W latach swego życia pisarz doświadczył narastającej fali antysemityzmu, która kulminowała w apokalipsie masowej wojennej zagłady Żydów. Jednocześnie od początku wieku miała miejsce w światowej nauce wielka rewolucja zmieniająca zupełnie dotychczasową, w miarę stabilną i zdroworozsądkową wizję kosmosu i człowieka. Teoria względności Einsteina oraz fizyka kwantowa, którymi pisarz bardzo się interesował, przeorały i zmieniły zupełnie poglądy na naturę czasu, przestrzeni i materii. Jednocześnie nowe koncepcje antropologiczne, a szczególnie freudyzm i psychoanaliza, z psychiki człowieka utożsamianej wcześniej ze świadomością – siedliskiem rozumu – uczyniły teren starcia mrocznych sił tkwiących w nieświadomości, trudnych do rozpoznania i nieracjonalnych.
Te wszystkie podważające spójność wizji świata i człowieka siły budziły w Schulzu na zmianę lęk i fascynację, niemniej sprostać temu wyzwaniu potrafił tylko o tyle, o ile umiał stworzyć w sobie inną wizję – świata mitycznego, to znaczy przechodzącego wbrew wszystkiemu przez zagrożenia niszczące jego dotychczasowy sens i stabilność. Schulz nie jest więc – jak sądziło wielu interpretatorów – pisarzem‑piewcą zagłady. Jego literatura jest optymistyczna, bo wbrew wszystkiemu pokonuje śmierć, sławi wieczny powrót wiosny‑życia‑dzieciństwa i towarzyszącej odrodzeniu twórczej „genialnej epoki”.