Jean-Paul Sartre
Mdłości
1. Nigdy przed tymi ostatnimi dniami nie przeczuwałem, co to znaczy "istnieć". Byłem jak inni, jak ci, którzy przechadzają się nad brzegiem morza w wiosennych ubraniach. Mówiłem jak oni: "morze jest zielone; ten biały punkt, tam wysoko, to jest mewa", ale nie czułem, że to istnieje, że mewa jest "mewą-istniejącą"; normalnie istnienie ukrywa się. (…) Nawet gdy spoglądałem na rzeczy, byłem o sto mil od myśli, że istnieją: ukazywały mi się jako dekoracja. Brałem je do ręki, służyły mi jako narzędzia, przewidywałem ich opór. Ale wszystko to odbywało się na powierzchni. Gdyby mnie zapytano, czym jest istnienie, odpowiedziałbym w dobrej wierze, że to nic nie jest, jedynie pusta forma, która dokłada się do rzeczy od zewnątrz, nie zmieniając niczego w ich naturze. A potem nagle przyszło, było jasne jak dzień - nagle istnienie odsłoniło się. Straciło obojętny wygląd abstrakcyjnej kategorii: to była właśnie miazga rzeczy, ten korzeń był ugnieciony z istnienia. Lub raczej korzeń, pręty ogrodzenia, ławka, rzadki trawnik, wszystko to zniknęło; różnorodność rzeczy, ich indywidualność była tylko pozorem, lakierem. Ten lakier rozpłynął się, pozostały masy monstrualne i miękkie, w bezładzie - nagie, nagością przerażającą i obsceniczną. (...)
2. Wszystkie te przedmioty... jak to określić? Przeszkadzały mi; życzyłbym sobie, aby istniały mniej silnie, bardziej sucho, abstrakcyjnie, bardziej powściągliwie. (...) Wszystkie rzeczy łagodnie i czule zgadzały się na istnienie.(..) Rzeczy układały się jedne naprzeciw drugich, czyniły sobie odrażające wyznania swego istnienia. Zrozumiałem, że nie ma stanu pośredniego pomiędzy nieistnieniem, a tą omdlałą obfitością. Jeśli się istniało, należało istnieć aż dotąd, aż po pleśń, wzdęcie, sprośność. W innym świecie sfery i tony muzyczne zachowują czyste i ścisłe linie. Ale istnienie jest ugięciem się. (…) Komiczny... nie: nie dochodziło aż do tego, nic z tego, co istnieje, nie może być komiczne; było to jak niepewna prawie nieuchwytna analogia z pewnymi sytuacjami wodewilu. Byliśmy kupą istniejących, zawstydzonych, zakłopotanych sobą, nie mieliśmy najmniejszego powodu, aby znajdować się właśnie tutaj, ani jedni, ani drudzy i każdy istniejący w pomieszaniu i niejasnym niepokoju czuł, że jest zbyteczny w stosunku do innych. Zbyteczność: był to jedyny związek, jaki mógłbym ustalić pomiędzy tymi drzewami, ogrodzeniem, kamieniami. (...) A ja - wiotki, osłabiony, sprośny, trawiący, chwiejący się od ponurych myśli - ja także byłem zbyteczny. Na szczęście nie czułem tego, rozumiałem to tylko, ale nie czułem się dobrze, gdyż bałem się, że to poczuję. (...). Marzyłem niejasno o zgładzeniu siebie, aby unicestwić jedno przynajmniej z tych przesadnych istnień. (…)
3. W tej chwili pod moim piórem rodzi się słowo Absurdalność; przed chwilą, w ogrodzie, nie odkryłem go jeszcze, ale nie szukałem go przecież, nie potrzebowałem go: myślałem bez słów o rzeczach, z rzeczami. Absurd nie był pojęciem w mojej głowie, ani tchnieniem głosu, ale tym długim martwym wężem u moich stóp, drewnianym wężem. Wąż czy pazur, czy korzeń, czy sępi szpon, nieważne. I nie formułując niczego wyraźnie zrozumiałem, że odnalazłem klucz Istnienia, klucz do moich Mdłości, do mego własnego życia. Rzeczywiście, wszystko, co mogłem później uchwycić, sprowadza się do tej podstawowej absurdalności. Absurdalność: jeszcze jedno słowo; powstaję przeciw słowom; tam dotykałem rzeczy. Chciałbym jednak określić tutaj absolutny charakter tej absurdalności. Gest, wydarzenie w małym ubarwionym ludzkim światku są zawsze tylko względnie absurdalne: w odniesieniu do otaczających je okoliczności. Na przykład słowa wariata są absurdalne w odniesieniu do sytuacji, w której się znajduje, ale nie w odniesieniu do jego obłąkania. Ale ja doświadczyłem przed chwilą absolutu: absolutu lub absurdu. Ten korzeń był absurdalny w stosunku do wszystkiego. Och! Jak można to określić słowami? Absurdalny: w odniesieniu do kamieni, do kępek żółtej trawy, do wyschłego błota, do drzewa, do nieba, do zielonych ławek. Absurdalny, nie dający się sprowadzić do niczego. (…). Funkcja nie tłumaczyła niczego. Pozwalała z grubsza zrozumieć, czym jest korzeń, ale zgoła nie ten właśnie. Ten korzeń o takim właśnie kolorze, kształcie, zastygłym ruchu, był... poniżej wszelkiego wyjaśnienia. Każda z jego właściwości wymykała mu się trochę, spływała na zewnątrz, utwierdzała się połowicznie, stawała się prawie rzeczą - każda była zbyteczna w korzeniu, a cały pniak wywierał na mnie teraz wrażenie, że toczy się jakby poza sobą, że przeczy sobie, że gubi się w dziwnym wybryku. Poskrobałem ten czarny szpon obcasem: chciałem go trochę obłupać. Bez powodu, jako wyzwanie, aby na garbowanej skórze ukazała się absurdalna różowość zadarcia: aby igrać z absurdalnością świata.
4. Ta chwila była nadzwyczajna. Byłem tutaj, nieruchomy i lodowaty, pogrążony w okropnej ekstazie. Ale w samym łonie tej ekstazy zaczęło się ukazywać coś nowego; rozumiałem Mdłości, brałem je w posiadanie. Prawdę mówiąc nie formułowałem sobie tych odkryć. Myślę jednak, że obecnie łatwo mógłbym przyoblec je w słowa. Zasadniczą sprawą jest przypadkowość. Chcę przez to wyrazić, że istnienie z samej definicji nie jest koniecznością. Istnieć to znaczy być tutaj, po prostu; rzeczy istniejące ukazują się, pozwalają się napotkać, ale nigdy nie można ich wywnioskować. Zdaje mi się, że są ludzie, którzy to zrozumieli, tylko że próbowali przezwyciężyć tę przypadkowość wynajdując byt konieczny i będący powodem siebie samego. A przecież żaden byt konieczny nie może wytłumaczyć istnienia. Przypadkowość nie jest złudzeniem, pozorem, który można rozproszyć; to absolut, w konsekwencji doskonała bezpodstawność. Wszystko jest bezpodstawne, ten ogród, to miasto i ja sam. Kiedy zdarza się, że zdajemy sobie z tego sprawę, robi się mdło na sercu i wszystko zaczyna falować (…): oto i Mdłości; oto co Bydlaki (...) próbują przed sobą ukryć za pomocą swojej idei prawa. Cóż to jednak za ubogie kłamstwo: nikt nie ma prawa; są całkowicie bezpodstawni, jak wszyscy ludzie, nie udaje się im nie czuć się zbytecznie. I w sobie samych, potajemnie, są nadmiernie, to znaczy amorficzni i nieokreśleni, smutni. (...) Wszystko, co jest istnieniem, rodzi się bez powodu, przedłuża się przez słabość i umiera przypadkowo. (...) Istnienie to pełnia, z której człowiek wyjść nie może.
5. Nie byłem zdziwiony, wiedziałem dobrze, że jest to Świat. Świat całkiem nagi, który ukazywał się nagle, a ja dusiłem się z gniewu przeciw temu wielkiemu absurdalnemu bytowi. Nie można było nawet postawić pytania, skąd się to wszystko brało ani dlaczego było tak, że raczej istnieje świat niż nic. To nie miało sensu, świat był wszędzie obecny, z przodu, z tyłu. Nie było nic przed nim. Nic. Nie było takiej chwili, w której mógłby nie istnieć. Właśnie to mnie drażniło: nie było oczywiście żadnego uzasadnienia, aby istniała ta cieknąca larwa. Ale nie było to możliwe, aby nie istniała. To było nie do pomyślenia: aby wyobrazić sobie nicość, należało znaleźć się tutaj wpośród świata, z szeroko otwartymi oczami i w pełni życia; nicość była tylko ideą w mojej głowie, istniejącą ideą, pływającą w tej niezmierności: ta nicość nie pojawiła się przed istnieniem, było to istnienie jak każde inne i ukazało się po wielu innych.