Bohater powieści Marii Kuncewiczowej, Michał, jest naznaczony piętnem smutku, podobnie jak średniowieczny Tristan. Smutek ten ma jednak zupełnie inne źródło niż w przypadku bohatera romansu rycerskiego. Po traumatycznych przeżyciach wojennych, najpierw w okupowanej Warszawie, a później w obozie, Michał spotyka się z matką, która czas wojny spędziła w Anglii, trudno jej zatem zrozumieć doświadczenia syna. Bohater stara się pojąć średniowieczną historię miłosną i próbuje zrozumieć, dlaczego jest porównywany do Tristana.
Maria Kuncewiczowa
Tristan 1946
(fragmenty)
– Co czytasz?
– A to te dwie stare lesby kazały mi czytać. Nazywa się Tristan and Iseult. Rozumiem piąte przez dziesiąte, ale czasem się trafi coś do rzeczy. – Parsknął. – One mówią, że ja jestem taki Tristan. – Pomyślał. – Co do lubczyka i tej Izoldy, to bujda. Ale że smoka zabiłem, to fakt.
Mówił! Nareszcie mówił!. Prędko wyjęłam gin, jedyny alkohol, jaki uznawał, bo podobny do wódki. Wypił duszkiem pół szklanki i twarz mu zastygła.
– Przyjaciółka się pyta, skąd forsa. No, to się zaraz dowiemy. Ale może to będzie za ostry szus? Co? Nie? No, to jazda, panie gazda! […] No, więc aaa… kotki dwa… Przepraszam, kotki dwie. Kociaki – dolał, wypił, ukłonił się. – Jedna kotka tu właśnie siedzi na złoconym krzesełku. A druga… drugą panowie z gestapo powiesili za nogi głową w dół, żeby wymieniła niektóre adresy. […] Na Szucha mieliśmy swojego człowieka… Posługacz. Więc przez niego ciało Anny dostałem. Ojca już wtenczas nie było. Przyjaciółko! Anna była blondynką, jak ty. No, to ani jednego białego miejsca na niej nie było: same sine, czarne i krew. Twarzy wcale nie miała. Więc jaka by ta Anna nie była, a szkopy wszystko jedno adresów nie dostały.
Teraz na parę dni zapadło między nami milczenie […] Tym razem Michał wybrał Annę, nie ojca i nie mnie. Nie wyglądał przygnębiony. Gwizdał u siebie jak kos, kwilił, jak skowronek, śpiewał przy gitarze i chodził po kominkach. Tylko we mnie lód zaległ i nie mogłam zdobyć się na następne pytanie: jak to było z tym smokiem. […]
– Aha. Mama chce się dowiedzieć o smoku. Więc to był szkop. Blisko rok temu. Jak już mogłem chodzić i trochę się podpasłem w szpitalu na amerykańskich puszkach, to beret na łeb i uszanowanie! Zaraz niedaleko za szpitalem był dworzec kolejowy… Wtenczas był taki bałagan, byle jaki świstek się pokazało albo i nie i się jechało. Długo tak jechałem, aż mnie nowy konduktor zwymyślał i wypędził na takiej małej, zasr… przepraszam – stacyjce. To ja sobie tam wtrząchnąłem tę ostatnią puszkę bekonu ze szpitala, wodą z kranu popiłem… Idę. Może na jaką wiochę natrafię czy co… Naszych tam dużo wtenczas po wsiach kwaterowało. Jedni z wojska, drudzy z obozów. Rozmaite bractwo. Idę drogą przez las, a tu słyszę motocykl wali. Coś mnie tknęło, cisnąłem w poprzek drogi wielki kloc, a sam za drzewo. No, i jedzie Smok. Duże chłopisko, w hełmie, różne tam rzemienie na nim, na krzyż i w pasie rewolwer i co nie… Wyraźnie żandarm. Rozpędził się i – utknął na klocu. Złazi, schyla się, żeby kloc odsunąć, a ja jemu wtenczas hyc! zza drzewa prosto na kark i obie ręce zacisnąłem wkoło szyi pod brodą. Przydusiłem. Potem za rewolwer. On jęzor wywalił, ale żyje. Więc ja dopiero nogi i ręce mu tymi pasami związałem.
Ustawiłem motocykl pod drzewem. Wielki dąb tam rósł, z mocnymi konarami. Podciągnąłem Smoka nogami do góry. Stanąłem sobie na siodełku i powiesiłem go głową w dół na tych jego rzemieniach. Za nogi. W oczach mi się ciemno zrobiło. Smok był ciężki, usiadłem na ziemi i dycham. A ta jego głowa w hełmie – tuż koło mnie, z wywalonym jęzorem. To wyjąłem scyzoryk i uciąłem sobie ten jęzor na pamiątkę. Za Annę. Dla ojca. Chociaż ojca już wtenczas nie było.
Radio grało Jezioro łabędzie, Michał obejrzał się za siebie, wystraszony jak w lesie. Zamrugał. Budził się. Skoczył i wyłączył radio.
– No, to już! – powiedział i gwizdnął […]. Z przedpokoju zawrócił. – Aha. Więc jak się już pozbierałem i miałem na tym motorze odjechać, patrzę… coś się błyszczy w trawie. A to temu smokowi, kiedy wisiał za nogi, złota papierośnica wypadła z bluzy. […] Tę papierośnicę dopiero tu opyliłem. Poszła z licytacji.
Powoli wciągał przez głowę brudnawy sweter. Cicho zamknął za sobą drzwi. Po chwili jeszcze raz wrócił.
– Mamo – uśmiechnął się, jak dawny Michał – to nie był człowiek. To Smok. Jak się już wszystko zawaliło, i sejm, i te różne ministerstwa, to ojciec mówił: człowieka trzeba ratować. Nie politykę, tylko człowieka! Tyle dobrych ludzi nam się marnuje – mówił. Ale, mamo, to nie był człowiek, to Smok! – Pewnie zęby mi szczękały, bo nagle się ulitował i dodał: – Nie bój się. Ja tego jęzora już nie mam. Jedna doktorka w Londynie kazała mi wyrzucić razem ze słoikiem ze spirytusem. Powiedziała, że takie świństwo zatruwa myśli.