Galeria interaktywna
Zapoznaj się z galerią interaktywną. Sformułuj notatkę na temat wpływu sytuacji społeczno‑politycznej na twórców i ich dzieła literackie.
Zapoznaj się z informacjami zawartymi w galerii interaktywnej. Sformułuj notatkę na temat wpływu sytuacji społeczno‑politycznej na twórców i ich dzieła literackie.
Przeczytaj zamieszczone w galerii teksty literackie. Wyjaśnij, jaki dominuje w nich nastrój oraz jakimi środkami artystycznymi uzyskano ten efekt.
Po łokcie umączone ręce dzierżąc w dzieży,
Zakwasem zaczyniony chleb ugniata świeży
Przejęta swym odwiecznym obrządkiem niewiasta.
Gdy wedle doświadczenia niechybnych probierzy,
Nazajutrz ugniot miary właściwej dorasta,
Pierzyną ciepłą kryje pulchne ciało ciasta,
Kędy cierpliwie pory wypieku doleży.
I uklepawszy w płaskie półkule miąższ miękki,
W gorący piec je wsuwa na długiej kociubie,
Skąd, roztaczając zapach kuszący i miły,
Wychodzą wnet pożywne razowe bochenki,
Brunatne i okrągłe – ku piekarki chlubie –
Jak widnokrąg zoranych pól, co chleb zrodziły. Źródło: Poezja polska 1914–1939. Antologia, Warszawa 1984, s. 73, z tomu Ścieżki polne.
Po łokcie umączone ręce dzierżąc w dzieży,
Zakwasem zaczyniony chleb ugniata świeży
Przejęta swym odwiecznym obrządkiem niewiasta.
Gdy wedle doświadczenia niechybnych probierzy,
Nazajutrz ugniot miary właściwej dorasta,
Pierzyną ciepłą kryje pulchne ciało ciasta,
Kędy cierpliwie pory wypieku doleży.
I uklepawszy w płaskie półkule miąższ miękki,
W gorący piec je wsuwa na długiej kociubie,
Skąd, roztaczając zapach kuszący i miły,
Wychodzą wnet pożywne razowe bochenki,
Brunatne i okrągłe – ku piekarki chlubie –
Jak widnokrąg zoranych pól, co chleb zrodziły. Źródło: Poezja polska 1914–1939. Antologia, Warszawa 1984, s. 73, z tomu Ścieżki polne.
Niech żyją bzdurstwa, bujdy, banialuki!
Dosyć rozsądku! Wiwat, trans wariata!
Życie jest wszystkim! Nie ma żadnej sztuki!
Dosyć bezpłciowych, literackich stylów,
Form, psychologii, manier, problematów!
Dzisiaj pegazem: czwórka krokodylów,
Gryząca w pyskach swych orzechy światów!
(…) Dalej, Kolumbie! Odkrywaj Europę!
Jest trzeci między dwoma biegunami!
Świat się zamienił w kolosalną szopę
I wszystko chodzi do góry nogami!
Literatura kona w dzikich krzykach,
A tłum się śmieje, śmieje do rozpuku!
Kpy jakieś tango tańczą na pomnikach
I wieszczom wrzeszczą: terefere-kuku!
Pereł już nie chcą jeść wybredne świnie,
„Hop” krzyczy smarkacz, nim zrobi dwa kroki,
Miód z ptasim mlekiem w wodociągach płynie
I jeden ogon mają wszystkie sroki!
Szlag trafił wreszcie raz strachy na Lachy,
Jak trawa rośnie – słychać w całym mieście,
Ziarnkami grają ślepe kury w szachy
I Meksyk leży sobie w Budapeszcie! (…) Źródło: Poezja polska 1914–1939. Antologia, Warszawa 1984, s. 203.
Niech żyją bzdurstwa, bujdy, banialuki!
Dosyć rozsądku! Wiwat, trans wariata!
Życie jest wszystkim! Nie ma żadnej sztuki!
Dosyć bezpłciowych, literackich stylów,
Form, psychologii, manier, problematów!
Dzisiaj pegazem: czwórka krokodylów,
Gryząca w pyskach swych orzechy światów!
(…) Dalej, Kolumbie! Odkrywaj Europę!
Jest trzeci między dwoma biegunami!
Świat się zamienił w kolosalną szopę
I wszystko chodzi do góry nogami!
Literatura kona w dzikich krzykach,
A tłum się śmieje, śmieje do rozpuku!
Kpy jakieś tango tańczą na pomnikach
I wieszczom wrzeszczą: terefere-kuku!
Pereł już nie chcą jeść wybredne świnie,
„Hop” krzyczy smarkacz, nim zrobi dwa kroki,
Miód z ptasim mlekiem w wodociągach płynie
I jeden ogon mają wszystkie sroki!
Szlag trafił wreszcie raz strachy na Lachy,
Jak trawa rośnie – słychać w całym mieście,
Ziarnkami grają ślepe kury w szachy
I Meksyk leży sobie w Budapeszcie! (…) Źródło: Poezja polska 1914–1939. Antologia, Warszawa 1984, s. 203.
Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie,
Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni,
Chodźcie, głupcy, do okien – i patrzcie! I patrzcie!
Z Belwederu na Zamek, tętnicą Warszawy,
Alejami, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem,
Idzie kondukt żałobny, krepowy i krwawy:
Drugi raz Pan Prezydent jest dzisiaj na mieście.
Zimny, sztywny, zakryty chorągwią i kirem,
Jedzie Prezydent Martwy a wielki stokrotnie.
Nie odwracajcie oczu! Stać i patrzeć, zbiry!
Tak! Za karki was trzeba trzymać przy tym oknie!
Przez serce swe na wylot pogrzebem przeszyta,
Jak jego pierś kulami, niech widzi stolica
Twarze wasze, zbrodniarze – i niech Was przywita
Strasznym krzykiem milczenia żałobna ulica. Źródło: Poezja polska 1914–1939. Antologia, Warszawa 1984, s. 17.
Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie,
Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni,
Chodźcie, głupcy, do okien – i patrzcie! I patrzcie!
Z Belwederu na Zamek, tętnicą Warszawy,
Alejami, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem,
Idzie kondukt żałobny, krepowy i krwawy:
Drugi raz Pan Prezydent jest dzisiaj na mieście.
Zimny, sztywny, zakryty chorągwią i kirem,
Jedzie Prezydent Martwy a wielki stokrotnie.
Nie odwracajcie oczu! Stać i patrzeć, zbiry!
Tak! Za karki was trzeba trzymać przy tym oknie!
Przez serce swe na wylot pogrzebem przeszyta,
Jak jego pierś kulami, niech widzi stolica
Twarze wasze, zbrodniarze – i niech Was przywita
Strasznym krzykiem milczenia żałobna ulica. Źródło: Poezja polska 1914–1939. Antologia, Warszawa 1984, s. 17.
Trzeba będzie niedługo odejść,
Jeszcze spojrzeć w niebo pogodne,
Jeszcze spojrzeć za siebie, w młodość.
Już za chwilę przyjdą żandarmi,
Wyprowadzą bez słowa z celi…
Trzeba umieć, jak żołnierz armii,
Iść spokojnie pod mur cytadeli.
Ach, umierać nie będzie ciężko,
Chociaż serce ma lat dwadzieścia –
Nie złamane codzienną klęską,
Dziesięć klęsk, dziesięć kul pomieści!
Bo jest życie piękniejsze, nowe,
I żyć warto, i umrzeć warto!
Trzeba nieść, jak chorągiew, głowę,
Świecić piersią kulami rozdartą,
Trzeba umieć umierać pięknie,
Patrzeć w lufy wzniesione śmiało!
Aż się podłe zadziwi i zlęknie,
Aż umilknie łoskot wystrzałów! Źródło: W. Broniewski, Wiersze i poematy, Łódź 1980, s. 63.
Trzeba będzie niedługo odejść,
Jeszcze spojrzeć w niebo pogodne,
Jeszcze spojrzeć za siebie, w młodość.
Już za chwilę przyjdą żandarmi,
Wyprowadzą bez słowa z celi…
Trzeba umieć, jak żołnierz armii,
Iść spokojnie pod mur cytadeli.
Ach, umierać nie będzie ciężko,
Chociaż serce ma lat dwadzieścia –
Nie złamane codzienną klęską,
Dziesięć klęsk, dziesięć kul pomieści!
Bo jest życie piękniejsze, nowe,
I żyć warto, i umrzeć warto!
Trzeba nieść, jak chorągiew, głowę,
Świecić piersią kulami rozdartą,
Trzeba umieć umierać pięknie,
Patrzeć w lufy wzniesione śmiało!
Aż się podłe zadziwi i zlęknie,
Aż umilknie łoskot wystrzałów! Źródło: W. Broniewski, Wiersze i poematy, Łódź 1980, s. 63.
w żarzącej paszczy fabryk sprasowany zator
lud
ramię stopione w bólu w stal świdrów i dłut
wysmuknął
on, nabity męczarnią
akumulator.
(…)
Poezja polska 1914–1939. Antologia, Warszawa 1984, s. 389.
w żarzącej paszczy fabryk sprasowany zator
lud
ramię stopione w bólu w stal świdrów i dłut
wysmuknął
on, nabity męczarnią
akumulator.
(…)
Poezja polska 1914–1939. Antologia, Warszawa 1984, s. 389.
„Taki sam człowiek, naturalnie” – powtórzyły jedna po drugiej, ale coraz ciszej, jakby stopniowo ogarnięte zastanowieniem. Elżbieta wiedziała, że kłamią. Służąca to jest zupełnie inne stworzenie, wcale nie takie samo jak każdy człowiek. Wystarczy powiedzieć: „panna Marianna” – i już można się śmiać. Dla niej są osobne schody, wąskie, ciemne i strome – i temu nikt się nie dziwi, chociaż tamtędy właśnie nosi się kosz z mięsem i jarzynami i kubły węgla z piwnicy. Nikt się nie dziwi, że gdy wszyscy zasiadają do nakrytego stołu, służąca je sama w kuchni. Naturalne to jest, że je wszystko zimne, gdy już wystygło w jadalni. Że je taką ilość i takie kawałki, jakie jej wydzielą w pokoju. Na przykład z kury może przez całe życie ani razu nie spróbować piersi, a z zająca zawsze dostaje przednią łapę. Jednakże pani Gorońska, zamieszkująca połowę drugiego piętra w kamienicy pani Cecylii i płacąca komorne, zgłosiła taką poprawkę: „Pewnie, że to prawda. Ale jak mi się dzisiaj dziewczyna w niedzielę wystroi w suknię jedwabną, włoży lakierowane pantofle i jeszcze na głowę kapelusz, to to przecież nie ma najmniejszego sensu”. Chuda osoba w wyleniałych skunksach podjęła z irytacją: „Takiej to ja powiadam od razu, żeby mi się zabierała szukać sobie innego miejsca, bo ja potrzebuję służącej do tego, żeby robiła, nie do tego, żeby się stroiła lepiej niż ja i żeby chodziła na spacery z żołnierzami”. Temu każda z pań musiała przyznać słuszność, nawet milczenie pani Cecylii – tym razem oznaczało zgodę”. Z. Nałkowska, Granica, Wrocław Ossolineum, 2018.
„Taki sam człowiek, naturalnie” – powtórzyły jedna po drugiej, ale coraz ciszej, jakby stopniowo ogarnięte zastanowieniem. Elżbieta wiedziała, że kłamią. Służąca to jest zupełnie inne stworzenie, wcale nie takie samo jak każdy człowiek. Wystarczy powiedzieć: „panna Marianna” – i już można się śmiać. Dla niej są osobne schody, wąskie, ciemne i strome – i temu nikt się nie dziwi, chociaż tamtędy właśnie nosi się kosz z mięsem i jarzynami i kubły węgla z piwnicy. Nikt się nie dziwi, że gdy wszyscy zasiadają do nakrytego stołu, służąca je sama w kuchni. Naturalne to jest, że je wszystko zimne, gdy już wystygło w jadalni. Że je taką ilość i takie kawałki, jakie jej wydzielą w pokoju. Na przykład z kury może przez całe życie ani razu nie spróbować piersi, a z zająca zawsze dostaje przednią łapę. Jednakże pani Gorońska, zamieszkująca połowę drugiego piętra w kamienicy pani Cecylii i płacąca komorne, zgłosiła taką poprawkę: „Pewnie, że to prawda. Ale jak mi się dzisiaj dziewczyna w niedzielę wystroi w suknię jedwabną, włoży lakierowane pantofle i jeszcze na głowę kapelusz, to to przecież nie ma najmniejszego sensu”. Chuda osoba w wyleniałych skunksach podjęła z irytacją: „Takiej to ja powiadam od razu, żeby mi się zabierała szukać sobie innego miejsca, bo ja potrzebuję służącej do tego, żeby robiła, nie do tego, żeby się stroiła lepiej niż ja i żeby chodziła na spacery z żołnierzami”. Temu każda z pań musiała przyznać słuszność, nawet milczenie pani Cecylii – tym razem oznaczało zgodę”. Z. Nałkowska, Granica, Wrocław Ossolineum, 2018.
– Co, ładne szkapiny? – zmrużył oko Kunicki. – Kupiłem tę parkę na wystawie rolniczej w Lublinie. Złoty medal! Co?
Istotnie, gniade szły jak lalki i Dyzma przyznał, że są wspaniałe.
– Najpierw pokażę panu moje ministerstwo kolei – mówił Kunicki. – Dwadzieścia dwa kilometry toru z dwoma rozgałęzieniami, pojedziemy do pierwszego, w moim lesie. Skręcił z klonowej alei i miękką gruntową drogą jechali dobre pół godziny wśród gęstych łanów dojrzałego żyta. W powietrzu panowała cisza, lecz upał nie był dokuczliwy.
– Ładne urodzaje – rzekł Dyzma.
– Tak, panie, tak – odparł smutno Kunicki – za dobre, za ładne, niestety. Nikodem roześmiał się.
– Tak to pan powiedział, jakby to pana martwiło.
– A co pan sądzi? – zdziwił się Kunicki. – Przecie to klęska dla rolnictwa. Dyzma chciał powiedzieć, że tego nie rozumie, ale ugryzł się w język. Lepiej być ostrożnym.
– Klęska – powtórzył Kunicki – ceny lecą na łeb, na szyję. Za dwa miesiące będziemy sprzedawali za psie poszycie. Klęska urodzaju, panie drogi.
„Aha! – pomyślał Dyzma – widzisz, kto by to przypuszczał. Ale najlepszy sposób to jak najmniej gadać albo, broń Boże, wypytywać”! – No, to zrozumiałe – rzekł głośno – tylko ja nie sądzę, żeby miało być tak źle, jak pan przepowiada.
Zamilkł; przyszło mu do głowy, że jednak trzeba coś dodać, żeby nie wyglądać na naiwnego. Toteż powiedział, ot tak, na wszelki wypadek:
– Zboże podrożeje.
– Ba, jedynie w tym wypadku, jeżeli rząd zacznie magazynować zboże.
– A kto panu powiedział, że nie zacznie⁈
– Co pan mówi⁈ – podskoczył Kunicki. Dyzma przestraszył się, że palnął jakieś kapitalne głupstwo, ale wnet się uspokoił, gdyż jego towarzyszowi aż zaświeciły się oczy. – Królu złoty! Co pan mówi? Czy to już postanowione?
– Na razie projekt…
– Kochany panie Nikodemie! Ależ to genialna myśl! Genialna! Obowiązkiem rządu jest ratowanie rolnictwa, przecie, na miły Bóg, cały dobrobyt kraju opiera się na rolnictwie. Do diabła, u nas jest po prostu jakaś mania przerabiania struktury gospodarczej kraju! Przecie Polska liczy siedemdziesiąt procent rolników! Siedemdziesiąt procent! Nie przemysł, nie kopalnie, nie handel, lecz właśnie rolnictwo, produkty rolne, zwierzęce i drzewne – to jest podstawa wszystkiego. Dobrobyt rolnika to dobrobyt wszystkich – i fabrykanta, i kupca, i robotnika! Panie Dyzma, powinien pan, to pański święty obowiązek wobec ojczyzny, wyzyskać wszystkie swoje wpływy w rządzie, żeby przeforsować ten genialny projekt! Żeby rząd skupił całą nadwyżkę! Boże! Samo Koborowo z folwarkami… Zaczął w myśli obliczać ewentualny zysk, gdy Dyzma powiedział:
– Rozchodzi się tylko o pieniądze. Nie ma pieniędzy.
– Pieniędzy, pieniędzy? – zaperzył się Kunicki. – To jest drobiazg, to jest niepoważna przeszkoda. Przecie państwo może wypuścić obligacje. Obligacje zbożowe choćby na sto milionów złotych. Płacić obligacjami i koniec. Oczywiście, oprocentowanymi, przypuśćmy na pięć od sta, nawet cztery od sta. Uważa pan? Powiedzmy sześcioletnie. A przecie, do pioruna, w ciągu sześciu lat musi przyjść dobra koniunktura co najmniej dwa razy. Wówczas sprzedaje się cały zapas zagranicy i jest świetny interes. Uważa pan? A korzyści ogromne: primo, uratowanie cen, secundo, wzmożenie obrotów, bo obligacje muszą być, oczywiście, bezimienne. Przecie w ten sposób państwo wstrzyknie na rynek wewnętrzny nowych sto milionów, a to już suma, która wpłynie zbawiennie na naszą katastrofalną ciasnotę gotówkową. Królu złoty! Powinien pan o tym koniecznie pogadać z ministrem Jaszuńskim.
– Mówiliśmy już z nim wiele na ten temat i kto wie… Urwał, a jednocześnie pomyślał: „To mocny łeb, niech tego starego diabli wezmą. Taki to i ministrem hyba mógłby zostać!” Kunicki nie ustawał w rozważaniu kwestii”. T. Dołęga-Mostowicz, Kariera Nikodema Dyzmy, Warszawa 2000.
– Co, ładne szkapiny? – zmrużył oko Kunicki. – Kupiłem tę parkę na wystawie rolniczej w Lublinie. Złoty medal! Co?
Istotnie, gniade szły jak lalki i Dyzma przyznał, że są wspaniałe.
– Najpierw pokażę panu moje ministerstwo kolei – mówił Kunicki. – Dwadzieścia dwa kilometry toru z dwoma rozgałęzieniami, pojedziemy do pierwszego, w moim lesie. Skręcił z klonowej alei i miękką gruntową drogą jechali dobre pół godziny wśród gęstych łanów dojrzałego żyta. W powietrzu panowała cisza, lecz upał nie był dokuczliwy.
– Ładne urodzaje – rzekł Dyzma.
– Tak, panie, tak – odparł smutno Kunicki – za dobre, za ładne, niestety. Nikodem roześmiał się.
– Tak to pan powiedział, jakby to pana martwiło.
– A co pan sądzi? – zdziwił się Kunicki. – Przecie to klęska dla rolnictwa. Dyzma chciał powiedzieć, że tego nie rozumie, ale ugryzł się w język. Lepiej być ostrożnym.
– Klęska – powtórzył Kunicki – ceny lecą na łeb, na szyję. Za dwa miesiące będziemy sprzedawali za psie poszycie. Klęska urodzaju, panie drogi.
„Aha! – pomyślał Dyzma – widzisz, kto by to przypuszczał. Ale najlepszy sposób to jak najmniej gadać albo, broń Boże, wypytywać”! – No, to zrozumiałe – rzekł głośno – tylko ja nie sądzę, żeby miało być tak źle, jak pan przepowiada.
Zamilkł; przyszło mu do głowy, że jednak trzeba coś dodać, żeby nie wyglądać na naiwnego. Toteż powiedział, ot tak, na wszelki wypadek:
– Zboże podrożeje.
– Ba, jedynie w tym wypadku, jeżeli rząd zacznie magazynować zboże.
– A kto panu powiedział, że nie zacznie⁈
– Co pan mówi⁈ – podskoczył Kunicki. Dyzma przestraszył się, że palnął jakieś kapitalne głupstwo, ale wnet się uspokoił, gdyż jego towarzyszowi aż zaświeciły się oczy. – Królu złoty! Co pan mówi? Czy to już postanowione?
– Na razie projekt…
– Kochany panie Nikodemie! Ależ to genialna myśl! Genialna! Obowiązkiem rządu jest ratowanie rolnictwa, przecie, na miły Bóg, cały dobrobyt kraju opiera się na rolnictwie. Do diabła, u nas jest po prostu jakaś mania przerabiania struktury gospodarczej kraju! Przecie Polska liczy siedemdziesiąt procent rolników! Siedemdziesiąt procent! Nie przemysł, nie kopalnie, nie handel, lecz właśnie rolnictwo, produkty rolne, zwierzęce i drzewne – to jest podstawa wszystkiego. Dobrobyt rolnika to dobrobyt wszystkich – i fabrykanta, i kupca, i robotnika! Panie Dyzma, powinien pan, to pański święty obowiązek wobec ojczyzny, wyzyskać wszystkie swoje wpływy w rządzie, żeby przeforsować ten genialny projekt! Żeby rząd skupił całą nadwyżkę! Boże! Samo Koborowo z folwarkami… Zaczął w myśli obliczać ewentualny zysk, gdy Dyzma powiedział:
– Rozchodzi się tylko o pieniądze. Nie ma pieniędzy.
– Pieniędzy, pieniędzy? – zaperzył się Kunicki. – To jest drobiazg, to jest niepoważna przeszkoda. Przecie państwo może wypuścić obligacje. Obligacje zbożowe choćby na sto milionów złotych. Płacić obligacjami i koniec. Oczywiście, oprocentowanymi, przypuśćmy na pięć od sta, nawet cztery od sta. Uważa pan? Powiedzmy sześcioletnie. A przecie, do pioruna, w ciągu sześciu lat musi przyjść dobra koniunktura co najmniej dwa razy. Wówczas sprzedaje się cały zapas zagranicy i jest świetny interes. Uważa pan? A korzyści ogromne: primo, uratowanie cen, secundo, wzmożenie obrotów, bo obligacje muszą być, oczywiście, bezimienne. Przecie w ten sposób państwo wstrzyknie na rynek wewnętrzny nowych sto milionów, a to już suma, która wpłynie zbawiennie na naszą katastrofalną ciasnotę gotówkową. Królu złoty! Powinien pan o tym koniecznie pogadać z ministrem Jaszuńskim.
– Mówiliśmy już z nim wiele na ten temat i kto wie… Urwał, a jednocześnie pomyślał: „To mocny łeb, niech tego starego diabli wezmą. Taki to i ministrem hyba mógłby zostać!” Kunicki nie ustawał w rozważaniu kwestii”. T. Dołęga-Mostowicz, Kariera Nikodema Dyzmy, Warszawa 2000.
kiedy srebrne pasemka wiatrów przefruwają
niosę po dnach uliczek
jaskółki nadrzeczne
świergocą to mało idźże
tak chodzić tak oglądać sceny sny festyny
roztrzaskane szybki synagog
płomień połykający grube statków liny
płomień miłości
nagość
tak wysłuchiwać ryku głodnych ludów
a to jest inny głos niż ludzi głodnych płacz
zniża się wieczór świata tego
nozdrza wietrzą czerwony udój
z potopu gorącego
zapytamy się wzajem kto zacz
rozmnożony cudownie na wszystkich nas
będę strzelał do siebie i marł wielokrotnie
ja gdym z pługiem do bruzdy przywarł
ja przy foliałach jurysta
zakrztuszony wołaniem gaz
ja śpiąca pośród jaskrów
i dziecko w żywej pochodni
i bombą trafiony w stallach
i powieszony podpalacz
ja czarny krzyżyk na listach
o żniwa żniwa huku i blasków
czy zdąży kręta rzeka z braterskiej krwi odrdzawieć
nim się kolumny stolic znów podźwigną nade mną
naleci wtedy jaskółek zamieć
świśnie u głowy skrzydło poprzez ptasią ciemność
idźże idź dalej
Poezja polska 1914 - 1939. Antologia, Warszawa 1984. 3. Zdjęcie przedstawia mężczyznę w sile wieku. Postać ukazuje trzy czwarte owalnej twarzy. Mężczyzna obraca głowę lekko w swoją prawą stronę. Jego czoło jest gładkie i wysokie. Mężczyzna ma szeroki nos, uśmiecha się. Jego włosy są ciemne, zaczesane do góry. Ma on cienkie brwi i zwężone oczy. Patrzy przed siebie. Jego policzki i podbródek są gładko ogolone. Ma wąskie usta. Mężczyzna ubrany jest w koszulę, krawat i garnitur. Tło jest ciemne i jednolite. Władysław Broniewski Krzyk ostateczny Dzień głodu, ognia, powietrza i wojny
Z dziejowej rodzi się nocy.
Oto wołam, jak dawni prorocy,
Poeta w sercu swym wolny.
Głos mój – głos wiela wód,
Kiedy nadciąga zagłada.
Pędzą czterej na zachód i wschód.
Biada! Biada! Biada!
Biada wam, ufne swej mocy
Babilony drapaczy chmur.
Dzień straszny rodzi się z nocy.
Będzie głód, pożoga i mór.
Żyjąca, a już umarła,
nowe ukaże piekła
cywilizacja oślepła.
Niewiasta przybrana w szkarłat.
Groza narasta.
Gniewnie kroczy historia.
Spłoną miasta.
Runą laboratoria.
Słyszę nowych potopów przybór,
Słyszę tupot milionów nóg.
Do mnie należy wybór
I słów, i czynów, i dróg.
A ja stoję, w siebie nachylony,
Krzyczę, w mękę wplątany jak Ixion,
Nad rzekami przyszłych Babilonów
Spełniającą się Apokalipsę.
Lecz gdy dojmie mnie pościg odmętu
Głodem, ogniem, powietrzem i wojną,
Jak butelkę z tonącego okrętu,
Rzucę krzyk mój ostateczny: wolność! W. Broniewski, Wiersze i poematy, Łódź 1980.
kiedy srebrne pasemka wiatrów przefruwają
niosę po dnach uliczek
jaskółki nadrzeczne
świergocą to mało idźże
tak chodzić tak oglądać sceny sny festyny
roztrzaskane szybki synagog
płomień połykający grube statków liny
płomień miłości
nagość
tak wysłuchiwać ryku głodnych ludów
a to jest inny głos niż ludzi głodnych płacz
zniża się wieczór świata tego
nozdrza wietrzą czerwony udój
z potopu gorącego
zapytamy się wzajem kto zacz
rozmnożony cudownie na wszystkich nas
będę strzelał do siebie i marł wielokrotnie
ja gdym z pługiem do bruzdy przywarł
ja przy foliałach jurysta
zakrztuszony wołaniem gaz
ja śpiąca pośród jaskrów
i dziecko w żywej pochodni
i bombą trafiony w stallach
i powieszony podpalacz
ja czarny krzyżyk na listach
o żniwa żniwa huku i blasków
czy zdąży kręta rzeka z braterskiej krwi odrdzawieć
nim się kolumny stolic znów podźwigną nade mną
naleci wtedy jaskółek zamieć
świśnie u głowy skrzydło poprzez ptasią ciemność
idźże idź dalej
Poezja polska 1914 - 1939. Antologia, Warszawa 1984. 3. Zdjęcie przedstawia mężczyznę w sile wieku. Postać ukazuje trzy czwarte owalnej twarzy. Mężczyzna obraca głowę lekko w swoją prawą stronę. Jego czoło jest gładkie i wysokie. Mężczyzna ma szeroki nos, uśmiecha się. Jego włosy są ciemne, zaczesane do góry. Ma on cienkie brwi i zwężone oczy. Patrzy przed siebie. Jego policzki i podbródek są gładko ogolone. Ma wąskie usta. Mężczyzna ubrany jest w koszulę, krawat i garnitur. Tło jest ciemne i jednolite. Władysław Broniewski Krzyk ostateczny Dzień głodu, ognia, powietrza i wojny
Z dziejowej rodzi się nocy.
Oto wołam, jak dawni prorocy,
Poeta w sercu swym wolny.
Głos mój – głos wiela wód,
Kiedy nadciąga zagłada.
Pędzą czterej na zachód i wschód.
Biada! Biada! Biada!
Biada wam, ufne swej mocy
Babilony drapaczy chmur.
Dzień straszny rodzi się z nocy.
Będzie głód, pożoga i mór.
Żyjąca, a już umarła,
nowe ukaże piekła
cywilizacja oślepła.
Niewiasta przybrana w szkarłat.
Groza narasta.
Gniewnie kroczy historia.
Spłoną miasta.
Runą laboratoria.
Słyszę nowych potopów przybór,
Słyszę tupot milionów nóg.
Do mnie należy wybór
I słów, i czynów, i dróg.
A ja stoję, w siebie nachylony,
Krzyczę, w mękę wplątany jak Ixion,
Nad rzekami przyszłych Babilonów
Spełniającą się Apokalipsę.
Lecz gdy dojmie mnie pościg odmętu
Głodem, ogniem, powietrzem i wojną,
Jak butelkę z tonącego okrętu,
Rzucę krzyk mój ostateczny: wolność! W. Broniewski, Wiersze i poematy, Łódź 1980.
Kazimiera Iłłakowiczówna opublikowała w 1938 r. wiersz Dla mego brata Tuwima piosenka („Pion” 1938 nr 18). Przeczytaj utwór i wskaż odpowiednie określenie tonu, w jakim został napisany.
Kazimiera Iłłakowiczówna Piosenka dla TuwimaNiedługo już wytrzyma
zima:
powłoka jej jak szyba - cienka! ...
Więc dlatego w ręku zakwita mi
w takt. śniegu, co khtje, i deszczu, co ćmi,
dla brata mogo, Tuwima,
piosenka.Nim zakwitną przylaszczki i pszczoły się zlecą do leszczyn,
stoisz z włosem zbielałym nad tłumem, co łaje i wrzeszczy.
Struny ci łamią kamienie lecące z osypisk,
i konar dębu nad tobą i kruk na gałęzi - skrzypią.
... I tulisz skrzypki do siebie, a jęk ich budzi cię, kiedy zasypiasz.Niedługo już będzie szalała zamieć:
Bóg bezbronnych okryje, a bezbożnych złamie,
stanie nad światem w promieniach,
żeby się prędzej zielenił
i doda pąków cierniom, a szczęścia dorzuci cierpieniu.Patrzy na palce światu
Ten, który nie dołamał kwiatu,
Na rękę, co skrzypki trzyma,
I na pięść, co kamienia się ima.
Policzona każda kropla każdej krwi…... I dlatego,
choć zima jeszcze nie pęka,
przez uchylone wiosny drzwi
wybiega
do brata mego
Tuwima,
piosenka!ki Źródło: Kazimiera Iłłakowiczówna, Piosenka dla Tuwima.
Na podstawie przykładów literackich scharakteryzuj społeczeństwo międzywojnia. Napisz na ten temat tekst liczący co najmniej 200 słów.
Słownik
(fr. égalitairé – dążący do równości) – pogląd społeczno‑polityczny głoszący równość między ludźmi, uważający ją za podstawę prawidłowego rozwoju społecznego, dążący do zlikwidowania różnic ekonomicznych i politycznych w społeczeństwie
pogląd głoszący potrzebę i słuszność wyodrębnienia elity, czyli uprzywilejowanej, zazwyczaj dobrze wykształconej i usytuowanej grupy społecznej
(gr. katastrophḗ – przewrót) przekonanie o nadchodzącym i nieuniknionym zniszczeniu świata lub jego aktualnego stanu; w literaturze postawa ta była szczególnie wyraźna w okresie modernizmu, dwudziestolecia międzywojennego i II wojny światowej
(ang. mechanization, fr. mécanisation) – zastąpienie pracy człowieka pracą maszyn
(gr. ta meta ta physika – to, co ponad fizyką) – jedna z głównych dyscyplin filozofii rozważająca ogólne własności bytu i ostateczne przyczyny rzeczy; w potocznym rozumieniu oznacza wszystko to, co wybiega poza możliwość naukowego wyjaśnienia