Sprawdź się
Zinterpretuj opowieść Róży o puszce kawioru jako symboliczną ilustrację postawy życiowej bohaterki.
Cudzoziemka– Tak, mój drogi, nie smakowało mnie warszawskie jedzenie... […] Ach, kiedyś żołnierz wracał z pułku, aż stamtąd z Taganrogu do Warszawy! Ojciec dał jemu do mnie przesyłkę. Ktoś stuka, otwieram, patrzę: sołdat. A on: „Panienka taka i taka? GościniecGościniec przywiozłem”. Otwiera kuferek drewniany, podaje paczkę: blaszanka kawioru i chałwy tureckiej z cykatamicykatami.[…]... Ach, chwyciłam ja blaszankę, potem na szyję rzuciłam się sołdatowi. Płaczę, całuję: „Ty stamtąd, ty stamtąd naprawdę?” Aż tu Luiza wchodzi... Jak nie szarpnie mnie! „Tu es folle, tu oublies ta pudeur, Éveline? Un moujik, un Russe, un homme étranger”. Wtenczas zbuntowałam się. „Nie Russe i nie étranger! – zakrzyczałam. – A zresztą wszystko jedno, niech nawet diabłem będzie, i tak bliższy on mnie niż ciotka, bo z tego miasta przyjechał, gdzie ja byłam szczęśliwa!” […] Chałwę prędko zjadłam, a kawioru nie ruszałam chyba z miesiąc. Wydawało się mnie, że – póki puszka pełna – cały Taganrog jest ze mną. I ten park nad morzem, noce, kiedy spać nie możesz nie tylko z upału, z zapachu akacji, ale i z radości, że jutro znowu dzień będzie gorący i noc akacjowa. I ta zima sroga ze mną, sanki w trójkę zaprzężone, konie pod siatką, wieczory w piekarni u babci, kiedy mama z Julą w klubie, a dziewki małoruskie, czerwone od ognia, pieśni chórem śpiewają i z gałązek mrozu na szybie wróżą mnie listy, pieniądze i mołojcamołojca jak krew z mlekiem, pięknego... W piątki szczególniej chciało się puszkę otworzyć. […] Bywało: zerwę się od stołu pod byle jakim pretekstem, wezmę blaszankę, obliżę się, potem wracam z wypiekami i z gardłem ściśniętym. Po miesiącu nie wytrzymałam. Otwieram, a tu kwas bucha w nozdrza. Puszka stała w szafie, zepsuł się kawior. Ot, tak i łakomstwu nie ulżyłam, i Taganrogu do Warszawy nie udało się sprowadzić!
Zbyszek zatriumfował:
– To zupełnie, jak „mały sknerka, co schował jabłko do kuferka...” Bardzo niedobrze babcia zrobiła.
Marta z wyrzutem spojrzała na malca. Ale Róża tylko westchnęła:
– Wiem ja, że niedobrze, kochanku, jeszcze jak wiem! To całe moje życie było takie nędzne jak ta historia z kawiorem! Siebie zadręczyłam i celu nie osiągnęłam. A wszystko przez zawziętość w tęsknocie niedorzeczną...
Przeanalizuj środki językowe używane przez Różę do opisu dokonań jej przodków. Podaj ich przykłady z tekstu i wyjaśnij, jaką funkcję pełnią.
CudzoziemkaMoi przodkowie i po mieczu, i po kądzieli robili zawsze rzeczy ponad możność motłochu. Nie broszurki pisali, nie rzepę sadzili, nie romansowali po salonach (tu zjadliwe spojrzenie na Jadwigę), tylko po całym świecie polski honor nosili. Jeden dziad aż o San Domingo się oparł, a drugi aż na Kaukaz w kajdankach przyszedł – i nie ugięli się. Nie ugięli się, panie! I nikt im za to ani łezkami, ani pieniążkami, ani honorami nie płacił.
Toczyła dumnym okiem po salonie, przynosiła „stan służby” dziada Żabczyńskiego, stukała palcem w pożółkły dokument:
– O, tu rok 1774 – w tym roku Józef Żabczyński „zaciągnął się jako żołnierz do pułku I piechoty Buławy Polney”. – A tu rok 1811: Józef Żabczyński „rozkazem I. O. Xięcia Poniatowskiego w Korpusie Weteranów umieszczony”. Był w Legii włosko‑polskiej, przy sztabie marszałka Masseny, w 5. pułku, w 7. pułku piechoty Xięstwa Warszawskiego, był we Włoszech, nad Renem, na San Domingo, w Wenecji, pod Gdańskiem, w Hiszpanii, ranny w rękę, w nogę i w głowę. Trzydzieści siedem lat wojaczki na obczyźnie! Tego byle kto nie potrafi, co? No, a kimże on był, ten bohater, kiedy w trumnę jego kładli? Generałem? pułkownikiem, bogaczem? Kapitanem był!! Na kapitańskie szlify trzydzieści siedem lat, krwią brocząc, pracował. A sieroty po nim cesarz rosyjski na łaskawy chleb przyjął... A wnuczka całe życie tuła się i w Warszawie z powodu rosyjskiego akcentu źle od rodaków widziana... Tak, źle zawsze wszędzie widziana, bo dziad Psią Wólkę swoją kiedyś opuścił i po świecie za polskim honorem uganiać się zapragnął. Ot, co!
Na podstawie fragmentu Cudzoziemki opisz różnicę w sposobie postrzegania Polski i Rosji przez Różę i jej otoczenie z czasów nauki bohaterki w Warszawie.
CudzoziemkaPolska. Nie bardzo ja ją, Adam, lubiłam – westchnęła. – I matkę moją, i mnie przymusili do niej. Sophie, ach, przecież ona za Saszą Boboleńskim przepadała i nigdy do ojca mego nie przyzwyczaiła się, chociaż on człowiek był – wieczny jemu pokój – szlachetny, wykwintny, pan prawdziwy. Tylko smutny, ludzi nie znoszący. A ja? Tyle mego szczęścia było, co w Taganrogu! Aż tu raptem powiadają: Taganrog – Azja; koleżanki, nauczyciele, chłopaki, jakie tam były, Żorżik, Pietia, Nikołka (jak on na okarynie pięknie grać potrafił!) – wszyscy oni wrogowie, barbarzyńcy, znaczy się: Moskale. Tak, ot, z dnia na dzień kazano całą moją radość, dzieciństwo moje porzucić – i do Polski wracać, do której dziadowie tęsknili. Dla nich ona krajem była szczęśliwej młodości. Ale dla mnie czym? Wygnaniem... Siedzibą ciotki‑sekutnicy! Ach, Adam... Kiedy już przyjechałam do tej Warszawy – nieznajomej, przeciwnej, do niczego miłego niepodobnej... jeżeli rozgniewałam się bardzo na kogo, wiesz ty, jak go przezywałam w myśli? „AsmodeuszAsmodeusz, skatinaskatina... ojczyzna”.
Adam zamachał dłońmi koło uszu, odpędzając te słowa. Skrzywił się:
– Daj spokój! I po cóż ty teraz to wywlekasz? Jak tam w myśli nazywałaś, tak nazywałaś, a przecież zawsze byłaś prawą Polką.
Róża kiwnęła głową z powątpiewaniem.
– Prawą Polką? Przypomnij, co ty sam mówiłeś o mnie: „Przekora i pycha sprowadziły ciebie do Polski z powrotem”. Święta prawda. Tylko przez przekorę i pychę z Rosji do Polski dążyłam... Ale teraz... Teraz ja jadę z tobą tymi ulicami... Nieładne one. Nic tu nie ma malowniczego w tym mieście ani bogatego. I czuję – co ty powiesz, mój drogi? – ja czuję, że mogłabym umrzeć za nie! Za każdą cegiełkę tej Polski gotowa bym z radością umrzeć!
Wyjaśnij, jaką funkcję pełniło w języku Róży za czasów jej młodości słowo „ojczyzna” oraz o jakim stosunku bohaterki do Polski świadczy ta funkcja:
Rozstrzygnij, czy Róża okazała się godną spadkobierczynią swoich przodków. Sformułuj swoje stanowisko w postaci tezy i poprzyj ją dwoma argumentami odwołującymi się do przytoczonego fragmentu powieści oraz do samodzielnie wybranych wydarzeń z życia bohaterki.
CudzoziemkaCzy wy wiecie, co o moim dziadu, napoleończyku, w pamiętnikach jednego legionisty napisane? Na własne oczy w bibliotece czytałam: „Odważny jak lew. Na ból dziwnie wytrzymały. Rangi zaś wyższej ponad kapitana – mimo że jeden z najwytrwalszych oficerów Legii – wysłużyć nie zdołał, bo trunków w nadmiarze używał i z pospólstwem nadto w konfidencję wchodził”. Ranga? Ranga szczęścia nie daje! Dziad tyle krajów, tyle bied – popijając – w weselu ducha przemierzył, i żył do osiemdziesiątki „na ból dziwnie wytrzymały”! A ot, ja... Nie piłam, z pospólstwem nie wdawałam się... Prawda: wierności, jaką tam komu i czemu zaprzysięgłam, dotrzymałam. I tchórzem nie nazwali mnie nigdy. Ale czyż na ból byłam ja wytrzymała? Nalewaj, nalewaj, Pawełek! Rangi i tak nie wysłużę, za to może wytrzymalsza się zrobię! Wzięła kielich, podniosła, w źrenicach przełamał się czerwony odblask wina:
– Zdrowie mego dziada i jego pospolitej kompanii!
Przeprowadź interpretację porównawczą podanych tekstów. Twoja praca powinna liczyć przynajmniej 350 słów.
CudzoziemkaPowiedzieli mnie: „Do ojczyzny jedziesz, do Polski, do rodaków. Bądź szczęśliwa. Bogu podziękuj”. Jechałam ja i marzyłam. Taka podróż wtenczas – tydzień blisko. Trzecia klasa, twardo, kupcy dziegciem śmierdzą, wszędzie siemieczkisiemieczki i czajniki z gorącą wodą. Luiza nos watką perfumowaną zatyka i karmelki miętowe ssie. Każdego potrąca, nie odpowiada, jęczy tylko: . W Kursku na stacji nocą słowiki śpiewały. Wychylam się, słucham... Odciąga mnie od okna: „Jakie to słowiki? Gawrony! Tu vas entendre les rossignols de Łazienki. Tu vas entendre, Rosalie” Tu vas entendre les rossignols de Łazienki. Tu vas entendre, Rosalie. Gdzieś tam znowu gaj piękny lipowy... „Nic to – powiada. – A czy widziałaś sosny, świerki? »Szumią jodły na gór szczycie...« Zobaczysz, zobaczysz”. Niektórzy podróżni wtykali mnie w ręce kawał pieroga czy kawona... „Nie bierz od tych gburów – mówi – od swoich co innego, wszystko przyjąć pozwolę”. No, i Polska nareszcie. Oczy mało nie wyskoczą z głowy, serce z piersi – przygotowałam się na cud. Tymczasem za Białymstokiem chałupy takie same, sosny, owszem, ładne, choć smutne. Wreszcie pokazali się inni ludzie... Wsiada grubas w pudermantlupudermantlu. Wąsy jak wiechy, czapa na bakier, wzrok groźny... Ciotka mało nie skręci się z zachwytu. Szepce: . Patrzę z nabożeństwem, a grubas tymczasem toboły roztasowuje. Stangret w liberyjnym kaszkiecie układa pakunki na półce, pod ławką, wszędzie. Mój kuferek stał z brzegu, stangret chce jego ominąć, a nasz noble wrzeszczy: „Czegóż, gamoniu, skrzynki nie zrzucisz? A gdzie umieścisz indory”? Chłop zawahał się, mruczy: „To tych paniów”. Noble wtenczas wystawia na nas gały i jak gdyby bada: ważne persony czy nie? Widać uznał, że nieważne; nos rozdął, wąsiska nastroszył, powiada: „Paniów, nie paniów, mnie się tu więcej miejsca należy; w konstantynowskim powiecie włóczęgów dużo, ale pan prawdziwy jest jeden – Winołęcki, do kroćset! Zrzucaj, Wojtek, pudło”. Luiza zatrzepotała: „Przepraszam pana, ten kuferek całą prawie Rosję na tym miejscu przejechał i nikomu nie wadził”. Nie zdążyła skończyć, grubas jak nie huknie na nią: „Imość mi tu nie rób mitręgi. W Rosji nie wadził, a mnie zawadził i basta! Prędko, Wojtek, bo kasztan – widzę – gryzie srokatkę; poniosą juchy i brykę rozbiją”. To ten Wojtek łomot! moim kuferkiem o ziemię, indory wepchnął, słyszę, że coś trzasnęło. Rzucam się cała drżąca, otwieram, a tam lusterko kadeckie mego ojca, którego mi użyczył na drogę – stłuczone. Papo nieraz opowiadał, jak w święta, kiedy koledzy rozjechali się z korpusu po krewnych, on – sierota weterański, siadywał przed tym lustrem, uprzejme miny sam do siebie wyrabiając z nudów albo w twarz swoją tęsknie wpatrując się, żeby odgadnąć, który rys ojca – bohatera przypomina, a który matkę — z gorącego kraju prześliczną podobno kobietę. I tu – masz! – na progu Polski lusterko to moje, męczeńską pamiątkę, le vrai type polonais rozbił w drzazgi... […] Ot, jak mnie w Polsce witali!
PrzedwiośnieAle po wszystkich udręczeniach i po najobrzydliwszych trwogach […] – iż nie wypuszczą, iż każą cofnąć się, iż zamkną wagony, zawrócą pociąg z ludźmi i odwiozą wszystkich z powrotem do Charkowa – po licznych plotkach i istnych klechdach, które strach płodził, a do niebywałych rozmiarów wydymała głupota – oto roztworzono drzwi wagonów. Ludzie zgarnęli, co tam jeszcze taszczyli ze sobą, ponieśli na ręku dzieci, powlekli słabych i chorych. Pędzili z wrzaskiem i szlochaniem, popychając się, wyprzedzając jedni drugich – jakimś rozmokłym gościńcem, ku domom widniejącym tuż obok. Biegnąc coraz szybciej, jakby ich kto gonił, modląc się, płacząc i śmiejąc się razem, doskoczyli do sztachet, za którymi stało kilku żołnierzy w szarych, podniszczonych rogatych czapkach. Kobiety stare i słabe chwytały się dygocącymi palcami za balasy owych sztachet, mężczyźni, zmordowani drogą, całowali słupy w tym płocie. Wszyscy popychali się i bili, torując sobie i swoim przejście w tłumie, kotłującym się jak zbiorowisko topielców dosięgających wybrzeża. […]
Przyszła wreszcie kolej i na Cezarego. Nie miał ci żadnych papierów, gdyż wszelkie dokumenty zostały w skradzionej walizce. Szedł na oślep. On może jeden w tym tłumie nikogo nie witał a wszystko żegnał i zostawiał za sobą. W ostatniej chwili, gdy już miał bramę przekroczyć, inżynier Białynia wetknął mu w rękę jakiś papier, czyjąś legitymację. Oficer polski przyjął papier od Baryki, obejrzał i tuż na stoliku przybił pieczęć. Przychodzień minął bramę. Wszedł do Polski, kraju swoich rodziców.
Tłum ludzki mijał budynki stacyjne i kierował się w stronę miasteczka, którego murowane i drewniane domki widać było niezbyt daleko. Cezary szedł również do tego miasta. Po udręce, zgnieceniu i braku powietrza w przedziałach pociągu, oddychał teraz powietrzem szerokim, olbrzymim. Wyciągał ręce do tego szerokiego powietrza, do ziemi nieznanej, jakby wolność swoją obejmował w posiadanie. Mijał ohydne budynki, stawiane, jak to mówią, psim swędem, z najtańszego materiału, kryte papą, którą wiatr poobdzierał, a zimowe plutypluty podziurawiły doszczętnie. Chcąc całe to objąć jednym spojrzeniem, wyszedł za ostatnie domostwo.
Przepływała tam rzeczka, w stromych brzegach wijąca się wśród niziny. Śniegi już stajały i pierwsza trawka, szczykszczyk rzadki, bladozielony, rozpościerać się poczynała nad bystrą wodą. Po tej to ledwie widocznej runi tańczyli na bosaka chłopcy‑nędzarze, przygrywając sobie na ustnej harmonijce. […] Pourywane rynny, dziurawe dachy, spleśniałe ściany kryła już ta nieśmiertelna artystka, wiosenka nadchodząca, pozłotą i posrebrzeniem, zielenią i spłowiałością, barwami swymi, które rozpościera nad światem. Usiłowała osłonić nikłymi swymi kolory to wstrętne widowisko, które na jej tle pełnym wieczyście nieśmiertelnego piękna ludzie rozpostarli: miasteczko polsko‑żydowskie. Cezary patrzał posępnymi oczyma na grząskie uliczki, pełne niezgruntowanego bajora, na domy rozmaitej wysokości, formy, maści i stopnia zapaprania zewnętrznego, na chlewy i kałuże, na zabudowania i spalone rumowiska. Wrócił na rynek, obstawiony żydowskimi kramami o drzwiach i oknach zabryzganych błotem przed miesiącami, a i przedtem niemytymi od kwartałów.
„Gdzież są twoje szklane domy? – rozmyślał brnąc dalej. – Gdzież są twoje szklane domy?…”
Ces sales brutes, ces katzapes
Regarde, c’est le vrai type d’un noble polonais. Quel nez aquilin, quelle dignité et quel sentiment